Minął tydzień, a jakby cały rok

Dokładnie tydzień temu, przed 5 rano, obudziły mnie dzwonki telefonu, sygnalizujące przychodzące esemesy, newsy i doniesienia agencyjne. Zaczęła się wojna. To była brutalna i jednoznaczna odpowiedź na pytanie z 20 lutego, postawione we wpisie “Czy to już?” Z Kijowa, Charkowa i Dniepropietrowska niosło się z hukiem wystrzałów, łuną pożarów – tak, to już.

– Ty mały skurwysynu… pomyślałem po przebudzeniu. I była to pierwsza myśl, automatyczna reakcja, podprogowa, nieuświadomiona. Od tej pory myślałem o tym bandycie już tylko gorzej. Nigdy go nie lubiłem, nigdy nie lubiłem ruskich, gardziłem nimi, do czego przyznaję się ze wstydem. Ale teraz z dumą ich nienawidzę, życząc im szybkiego powrotu z Ukrainy w czarnych foliowych workach. Żaden naród nie ma prawa zasłaniać się szaleńcem, idiotą i psychopatą. Niemcy przez lata musieli odpowiadać karnie, materialnie i moralnie za Hitlera, Rosjanie będą odpowiadać za Putina i znosić hańbę, jaką ich okrył. Podnosić się z klęski, jakiej doznają. Bo co do tego, że ta bandycka agresja zakończy się klęską Rosjan, nie ma wątpliwości sam Putin. Jak każdy nędzny tchórz, schował się gdzieś na Uralu, zostawiając samym sobie kandydatów na zawartość czarnych worków. Głodnych, zziębniętych, z kanistrem w ręce w poszukiwaniu paliwa. Świat się zjednoczył, złączył i zhardział.

Ludzie ruszyli z pomocą. Milicz ruszył z pomocą, niesamowitą, spontaniczną, szczerą. Aż trudno to wszystko zapamiętać, od prostych gestów po deklaracje pomocy – własnych rąk do pracy, swoich zapasów z piwnicy, zrobionych zakupów, pieniędzy po deklaracje zatrudnienia, przygarnięcia, zakwaterowania, utrzymania. Jeśli ktoś chciałby zobaczyć prawdziwe chrześcijaństwo, autentyczne i pierwotne, czyste i głębokie, powinien wsłuchiwać się w głosy, wczytywać w esemsy, posty, ludzi niosących Dobro. Powinien obserwować ten zapał, tę miłość do człowieka wyrażoną gestem, uśmiechem czy oczami pełnymi łez ze wzruszenia.

Czy mój Kościół to zauważył? Ten, który tak szybko reaguje na kawałek tęczy, spektakl teatralny czy niewłaściwą lekturę? Czy zauważył rozpacz matek, krzyk dzieci, łzy mężczyzn zostawiających rodziny? Czy zdążył potępić agresora i jego ludobójstwo? Zrobił to papież, ale nie słyszę polskiego kościoła. Czyżby tajemnica tkwiła w nadajnikach radiowych na Uralu?
Rosja przegra, runie, stoczy się na dno, a później do piekła. Chodzi o to, by stało się to szybciej niż później. W tym celu trzeba dopaść i wyrwać chwasta. Jak Hitlera, bin Ladena czy Ceausescu. Trzeba go zabić. Żeby inni mogli żyć. Rosyjski milioner przeznaczył na ten cel milion dolarów; warto się do tego dorzucić, bo wszystko, jak wiadomo, jest kwestią ceny. Czekam na zrzutkę. To może być największa składka na świecie.

Czy to już?

Czas wojny poprzedzony był często okresem chaosu, zubożenia, rodzących się skrajności, podziałów społecznych, sumujących się zagrożeń, które dawały podłoże rodzącym się ekstremizmom, ruchom, grupom szukających pomocy w sferach pozarozumowych, zabobonom, szarlatanom, mistykom i oszołomom. o charakterze sekciarskim. To prowadziło wprost do grupowania się ludzi wokół różnych indywiduów, idei, pseudonauki, na zasadach zbliżonych do sekty, gdzie rozum zastępowała wiara, a system wartości przejmował jakiś guru. Jednym słowem dekadentyzm.

Wybuch II wojny światowej poprzedzony był silnymi nurtami myślowymi i artystycznymi o mocnej identyfikacji katastroficznej. Literatura, film, dramat, malarstwo przesycone były wątkami nadchodzącej, wtedy jeszcze nie do końca uświadomionej, katastrofy. Dlatego obfitowały w akcenty melancholijne, pesymistyczne, zniechęcenia oraz utraty sensu życia. Rodzące się totalitaryzmy wpływają na społeczne zachowania wywołując rezygnację, strach, postawy konformizmu i uległości. Człowiek zaczyna się czuć osamotniony wobec potęgi i siły państwa, jego aparatu przymusu – służb specjalnych, prokuratury, policji i wojska. Tym bardziej, że wyjątkowo obficie szerzyły się różnego rodzaju autorytaryzmy w Europie i poza nią, znajdując wyjątkowo płodną pożywkę w Niemczech i Rosji.

Jakby się przyjrzeć dzisiejszej rzeczywistości, to ona też przypomina trochę wesołego Titanica. Wbrew zagrożeniom zdrowotnym (covid), cywilizacyjnym (katastrofa klimatyczna), rodzącym się dziwnym ustrojom państwowym i kalejdoskopem osobliwych figur na politycznej planszy – Trump, Putin, Erdogan, Orban, Le Pen, Kaczyński – świat cywilizowany i rozwinięty udaje, że nic się nie dzieje. Choć Ameryka próbuje zdążyć, aby na nowo zająć pozycję światowego żandarma, z której abdykowała decyzją błazna, który chwilowo wszedł w rolę prezydenta, może być zwyczajnie za późno. Co wtedy?

Trudno w to uwierzyć, ale świat stanął na krawędzi wojny. Przez 30 lat wolna Polska nie dopuszczała do siebie tej myśli, a kiedy to już się stanie, u sterów władzy stoją stronnicy klubu przyjaciół Putina, którzy tak wzmacniali polską armię, że skutecznie pozbawili ją śmigłowców, łodzi podwodnych i nie zdążyli zakupić myśliwców, patriotów i czołgów. Do tego społeczeństwo rozbite i skonfliktowane, brakuje wspólnej identyfikacji, poczucia wspólnoty i jedności. Wydawać by się mogło, że jedność to stan, w ostatnich latach niemile widziany, gdyż wszystkie podejmowane działania polityczne, kulturowe, społeczne, prawne i finansowe miały polaryzować, dzielić, stygmatyzować i separować. Urządzane nagonki na sędziów, lekarzy, nauczycieli, przedsiębiorców, nie mówiąc o opozycji, inwigilacja, zastraszanie, nie mogły zacieśnić więzów międzyludzkich i wspólnotowych.

Jak więc stajemy wobec największego zagrożenia po 1989 roku? W jakiej kondycji, w jakim stanie ducha, z jakim morale? Na pewno nie jest to stan marzeń. Nie jest to poczucie siły i optymizmu, jaki mieliśmy w 1980 roku, nie jest to czas nadziei z wiosny 1989 roku, nawet nie 2004, kiedy UE przyjmowała nas do swego grona. Niemniej, polskie wsparcie dla Ukrainy, wbrew głupawym umizgom rządzących do partii proputinowskich, jest powszechne i niedyskutowalne. Bo mamy oczywiste przekonanie i pewność, że kraj ten, jako bufor, oddziela nas od Rosji, z terenu której zawsze przychodziła wojna, przemoc, zabory i okupacja. Nasze interesy, aspiracje i sojusznicy są na zachodzie Europy, za Atlantykiem, a wszystkie te bajania o międzymorzu, o słowiańskiej jedności są mrzonkami ocierającymi się o zdradę interesów państwowych.

Jako samorząd próbujemy, przewidując przyszłość, zinwentaryzować miejsca istotne dla czasu zagrożenia wojennego. Dokonujemy przeglądu schronów na terenie miasta, wytypowaliśmy placówki mające potencjał na wyżywienie ok. 1500 osób, a także ok. 450 miejsc noclegowych. Niestety, 30 lat wolnej Polski, uśpiło w nas czujność oraz gotowość obronną. Z likwidacją przedmiotu “przysposobienie obronne” całkowicie zrezygnowano ze szkolenia obronnego, a obrona cywilna przetrwała w postaci szczątkowej i marginalnej. Najdłuższy pokój w Europie rozpieszczał nas i usypiał. I to może nas naprawdę słono kosztować.

Oby nie.

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie

Dziady cz. II

Do oświaty, czyli do szkoły, przyszedłem w 1987 roku. Mijało 5 lat od stanu wojennego, 5 lat smuty, szarości, permanentnych braków, wszechogarniających deficytów. Także mentalnych. Władza mając świadomość swojej kompletnej porażki w zarządzaniu państwem, tkwiła w marazmie i bierności silna słabością nieistniejącej opozycji, brakiem reakcji i buntów społecznych. Społeczeństwa, które budziło się dotychczas tylko wtedy, gdy zmniejszała się zawartość talerza, kieszeni i portfela. A ponieważ od lat te parametry były mizerne i biedne, ale stabilne, wybuch społeczny był kompletnie nierealny.

Tymczasem, coś zaczęło się dziać w szkołach. Wchodzili do nich nauczyciele z pokolenia roku 80. Zarażeni genem krótkotrwałej, ale jednak, wolności – słowa, wypowiedzi, myśli. Ludzie, którzy poznali wartość dyskusji, debaty, sporu światopoglądowego. Którzy na uczelniach zetknęli się z pisarstwem zakazanym, kaskaderami literatury, poetami wyklętymi i zakazanymi. Którzy poznali wielowymiarowy charakter naszej historii. Którzy nie zapisywali się do żadnej istniejącej wówczas partii, ale odmawiali też wstąpienia do koncesjonowanych związków zawodowych, odmawiali udziału w uroczystościach partyjno – państwowych (rocznica rewolucji, 1 maja, 22 lipca). Do szkół weszło nowe. Trochę niechcący, trochę przypadkiem, a na pewno – wbrew intencjom rządzących.Ta świeżość i niecierpliwość poznawcza, ta zbuntowana natura i młodzieńcza niezgoda poskutkowała organizowaniem się w roku 1988 pierwszych oddziałów “Solidarności” oświatowej. Najpierw nieformalnie, skrycie, choć pokoje nauczycielskie to były ostatnie miejsca do utrzymania tajemnicy… , aż do ujawnienia na wiosnę pamiętnego 89 roku.

To wówczas rodziła się w dyskusji, debacie, sporze idea szkoły po komunie. Szkoły otwartej, ambitnej, różnorodnej, włączającej. To kadry “Solidarności” tworzyły wówczas strukturę i system oświaty, to ludzie z internatów, karnego bezrobocia zostawali ministrami, ekspertami i kuratorami oświaty. Zachłyśnięci wolnością importowali do edukacji nadbagaż treści wyklętych i zakazanych, aby nadrobić stracony czas a jednocześnie już nigdy nie powrócić do czasów cenzury, indoktrynacji, czasu “inżynierów dusz” i budowniczych “nowego człowieka”. Taką edukację mogła zapewnić jedynie szkoła zdemokratyzowana, neutralna ideologicznie i zdecentralizowana. Szkoła nielękająca się konkurencji, szkoła gotowa na eksperymenty jak choćby edukację domową i oświatę niepubliczną.

Miałem szczęście brać udział w tym procesie. Na zaproszenie Grażyny Tomaszewskiej, którą poznałem w Solidarności podziemnej, zgłosiłem się do pracy w nowo tworzonym kuratorium oświaty we Wrocławiu. Imponowało mi, że konspiracyjna “Malwina”, ikona nauczycielskiej konspiracji, prawa ręka nowego solidarnościowego ministra, w proces reformie oświaty zaangażowała prowincjonalnego młokosa, zaangażowanego w “Solidarność” jako ruchu nadziei i reformy. Spotkałem tam (w kuratorium) świetną ekipę, oprócz wspomnianej śp. Grażyny Tomaszewskiej, Zbyszka Paśkę, śp. Andrzeja Bekera, Jurka Dziurawca, Jurka Pietraszka, Anię Ziębę, Leszka Pawlaka, Ferdynanda Markowskiego, Krzyśka Lebiedowskiego czy śp. Józia Kikuta. To był piękny czas wcielania w zycie idei, pomysłów i nowych programów. Wbrew wcześniejszym przyzwyczajeniom, regułom i rutynie. Szkoła uzyskała nowe organy, nowe usytuowanie prawne i organizacyjne. Dyrektor mógł pochodzić tylko z konkursu, skończył się czas nominatów partyjnych. Szkoły przeszły w zarząd wspólnot lokalnych – samorządów. Kurator miał czuwać nad procesem edukacyjnym, kształceniem i wychowaniem.

30 lat później krajobraz oświatowy przedstawia się dramatycznie. Przywrócono 3 lata temu sowiecki model oświaty, oparty na jednolitej szkole 8.letniej. Zlikwidowano najlepiej wyposażone i najnowocześniejsze szkoły. Nasilił się proces pogłębiania różnic pomiędzy szkołami a co ważniejsze – pomiędzy kompetencjami młodych ludzi. Następuje recentralizacja systemu, ze zwiększaniem udziału rządu w procesie zarządzania oświatą. Wróciła ideologizacja wraz z cenzurą prewencyjną. W parlamencie procedowana jest ustawa, która z dyrektora czyni ponownie partyjnego urzędnika, który ma czuć strach i respekt przed nominatami partyjnymi, jakimi są dziś kuratorzy. Bo to kurator będzie miał decydujący głos w jego powołaniu, a także w odwołaniu przed zakończeniem kadencji. To ustawa, która niweczy idee “Solidarności” oraz jej ludzi, którzy tworzyli podstawy szkoły nowej ery. Którzy wypruwali sobie żyły, żeby polska szkoła stała się konkurencyjna na rynku międzynarodowym i europejskim. Co w istocie zaistniało, gdyż wyniki polskich nastolatków w badaniu PISA, prowadzonym przez OECD, stale konsekwentnie pikowały, stając się porównywalne z nastolatkami w Szwajcarii, Korei Płd., Holandii a nawet Finlandii.

Ale to już było…

W polskiej szkole dokonuje się proces konsekwentnej degradacji – poprzez pauperyzację nauczycieli, obniżania rangi zawodu, autorytetu pedagoga. Urządowienie szkoły skutkuje idiotycznymi decyzjami, jak zakaz wyjścia do teatru na “Dziady”, spektaklu którego nie obejrzał ani kurator ani minister (co mnie zresztą nie dziwi), wydaniem zakazu edukacji obywatelskiej – na lekcje o konstytucji, to oczywiście skutkuje ograniczeniem prawa wypowiedzi, wolności słowa i swobody artystycznej. Wartości, za które oddalibyśmy wszystko 35 lat temu….

“Mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi, lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku, tak smaku”

Stan wojenny był gromem z jasnego nieba.
Bardzo jasnego, bo w niedzielę 13 grudnia 1981 r. panowała pogoda superwyżowa – bardzo słoneczna i zimowa To była śnieżna i mroźna niedziela.

Uderzała cisza w eterze. O tym, że coś jest nie tak, większość rodziców, korzystając z niedzieli i pragnąc się wyspać, dowiedziała się od swoich dzieci. Brak przysłowiowego Teleranka, bardzo popularnej, bo jedynej, audycji dziecięcej w niedzielę, w telewizorze, który miał tylko dwa kanały, wprowadził prawdziwą konsternację. Za chwilę ciszę w radiu wypełniła muzyka, ale był to repertuar wojenno – wojskowy. Pojawiła się niepewnośc, strach i pytanie – co to jest – wojna, przedsmak wojny? Dla młodego człowieka, który zdążył spróbować owoców względnej wolności, którą niósł ze soba karnawał Solidarności, to był prawdziwy dramat. Wróciła tępa, bezmyślna, toporna propaganda. Skończyła się wolność słowa, skończyła się wolność wypowiedzi, w mediach, w prasie, ale też w sztuce, filmie, literaturze, teatrze. Skończyła się namiastka wolności i wrócił terror. Podlany ojczyźnianym i pseudopatriotycznym sosem, ilustrowany zielonymi mundurami, które Polacy tak bardzo kochają. Łajdactwo tego czynu było oczywiste i namacalne. Choć konsekwencje jeszcze niewyobrażalne i niedookreślone. Ale groza wisząca w powietrzu zwiastowała coś bardzo, bardzo niedobrego. Za kilka lat okazało się, że to 100 śmiertelnych ofiar tego stanu. Że to zabójstwa, skrytobójstwa, a także zbrodnie w biały dzień, popełniane jawnie na Polakach, jak choćby w kopalni Wujek. Zafundowano nam dodatkowe ferie, żołnierzom przedłużenie czasu służby, pracownikom zakładów zmilitaryzowanych zafundowano okresy skoszarowania. Wszędzie była milicja, wszędzie były mundury wojskowe od posterunków na rogatkach miast z ratującymi zdrowie koksownikami, po media, bo telewizyjne wydania dziennika telewizyjnego, za spikerów miały przebierańców w mundurach żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego.

Szybko pokazały się listy gończe, za chwilę Radio Wolna Europa mówiła o ustawionych, pokazowych procesach politycznych. Natychmiast Internowano i aresztowano ludzi, których uważaliśmy, co oczywiste, za bohaterów. W krótkim czasie zabito lub zamordowano górników, demonstrantów, uczniów, księży, studentów. Za każdym takim wydarzeniem stała świadomość, że przecież może to dotknąć każdego z nas. Skoro można zabić Grzegorza Przemyka w mieście stołecznym, na oczach całego świata, to jakim problemem byłoby zabicie licealisty z Milicza? Musieliśmy to rozważać, choć jednocześnie chcieliśmy żyć, imperatywem młodzieńczego zawrotu, chcieliśmy się spotykać, bawić, kochać, śmiać i flirtować. A przecież należało dzielić się czasem z Ojczyzną, z Absolutem (nie kojarzyć z popularnym alkoholem)… część z nas jeździła na zadymy, demonstracje, część kolportowała bibułę. Tak ciężko było zachować ostrożność, uważać, z kim się spotykamy i czy wszystko można powiedzieć. Nigdy nie byliśmy do końca pewni, kto donosi i którą kabluje. Podejrzewaliśmy, że wśród kablujących i donosicieli są także nasi nauczyciele. To była lekcja najbardziej gorzka i to było największe rozczarowanie. Poza Jolą Janik i moim ukochanym wychowawcą Bonim (nie tylko nie donosił, ale jeszcze nas krył), nie mogliśmy liczyć na nikogo. Mój stan wojenny stanie mi w poprzek wyjazdu do Częstochowy, przed maturą, w poprzek koncertu Krzaku, gdy kurdupel zomowiec zerwał mi znaczek Republiki, a milicki nibyzomowiec zdzielił pałą za ulotkę – Wesołych Świat życzy Solidarność. Pomyślałem wtedy, co ciekawe, ze to aż tak bardzo nie boli, nie mając pojęcia, że w tym przypadku różnice robi ilość….

Za co nienawidzę stanu wojenny? Za zdruzgotaną nadzieję, za zniweczone plany i projekty. Za beznadziejną szkołę z tchórzliwymi nauczycielami. Za śmierć Grzegorza Przemyka. Za męczeńska śmierć Jerzego Popiełuszki. Za tępą, bezczelną i beznadziejna propagandę.

Za upadek kultury. Za kompromitację mediów i pseudodziennikarzy, którzy okazali się lokajami.

Ale kocham za jedno.

Za to, że zrozumiałem, co powiedziała Wisława Szymborska –

Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono….

Nie myślałem, że to powiem.

Dumny z polskości, stęskniony wolności, jako młody chłopak, z lubością wczytywałem się w karty historii potwierdzające naszą wielkość, wspaniałość i wyjątkowość. W monumentalną historię Rzeczpospolitej XVI i XVII wieczną, w niezwykłą historię II RP, niezwykły heroizm XX wieku. Los sam pozwolił mi na osobiste przeżywanie doniosłych momentów w historii świata jak wybór i pontyfikat Jana Pawła II, powstanie “Solidarności”, jesień ludów w Europie, runięcie muru berlińskiego i upadek komunizmu. Można by tymi wydarzeniami obdarzyć 3,4 pokolenia, a jednak skupiły się w jednym – moim. Hojnie obdarzony i doświadczony skazany na doświadczanie wielkości, żyję od jakiegoś czasu w niewytłumaczalnym dysonansie. Do którego trudno mi się przyznać, z którym czuję się nieswojo – jakbym żył w nieswojej skórze. Dokonuję więc, w pełni świadomy, swoistego coming outu, przyznając się do skrywanej tajemnicy. Do której przez lata nie chciałem się przyznać, także sam przed sobą. Która uwierała moją duszę, odbierała szczerość moich zachowań, postaw i orientacji. Wstydzę się tego, co zaraz wyznam. Wstydzę się tego, że wstydzę się za Polskę. Za ojczyznę, na którą czekałem 23 lata mojego życia. Wstydzę się za jej uzurpatorów w randze ministrów, posłów, premierów i prezydentów. Wstydzę się za jej beneficjentów, pieczeniarzy, geszefciarzy. Za układy, składy, pakty i deale. Za panią, która kradnie karkówkę w dino i w nagrodę zostaje szefową poczty. Za posła, który okrada najbiedniejszych, ogołacając kontenery PCK z lepszych ciuchów. Wspólniczka w tym ohydnym procederze zostanie ministrem edukacji narodowej. Wstydzę się za cwaniaków, którzy robią majątek na spekulacji ziemią kościoła i wzbraniają się przed ujawnieniem swojego majątku przepisanego na żonę. Wstydzę się za to, że wiceministrem rządu zostaje łajza wykorzystująca bezgraniczny ból i rozpacz rodziców dzieci chorych nieuleczalnie. Wstydzę się, za tępaków i nieuków, kompromitujących mój kraj na arenie europejskiej swoją ignorancją, głupotą i ciasnotą intelektualną. Wstydzę się za nadzwyczajne uznanie dla ciemnoty antyszczepionkowej, wyrażane lękliwym unikaniem przed oczywistymi obostrzeniami. Wstydzę się za brak wolności słowa, siermiężną propagandę oraz zamiary znacjonalizowania internetu. Wstydzę się tego, że w dumnym mieście, jakim jest Warszawa, z pelnymi honorami przyjmowane są indywidua w postaci Le Pen, Orbana czy innych utrzymanek Putina. Pożyteczni idioci robią dobrą minę do złej gry, w której za każdą kartą wyłania się uśmiechnięta gęba prezydenta Rosji. Wstydzę się za to, że kobieta umiera na oddziale neonatologicznym, gdyż lekarze, sparaliżowani strachem, nie potrafią podjąć zwyczajowych procedur. Wstydzę się za konflikt z Czechami, Niemcami i Unią Europejską. Wstydzę się za to, że pan Duda jak ostatni złożył gratulacje prezydentowi USA Joe Bidenowi. Wstydzę się za to, że Polska blokowała ambasadora USA, syna Zbigniewa Brzezińskiego. Człowieka, który dla współczesnej historii Polski i Europy zrobił więcej niż cały PiS z przystawkami. Wstydzę się za IV rzeszę, brak wraku tupolewa, kretyna Macierewicza, wyłudzacza Rydzyka, zboczeńców w sutannach. Wstydzę się za łapowników, handlarzy bronią, oscypków, Czy to jest szczerość czy już pedagogika wstydu? Prawdę mówiąc jest mi wszystko jedno. Wstydzę się i już. Koniec. Jako ojciec i dziadek