Dlaczego w bożonarodzeniowy wieczór musiałem odtworzyć Grzesia Ciechowskiego i Jacka Kaczmarskiego? Dlaczego prześladują mnie twórcy trudni, ambitni, złożeni? Jeszcze do tego artykuł w “Polityce” o Marku Hłasce. Znakomity, rzec można – smakowity… Jak o każdym “kaskaderze literatury”, tragicznym, zbuntowanym, wyrazistym i rzeczywistym – ludzkim. Grzesiek był dla mnie natchnieniem od pierwszych chwil. Czyli od pierwszych taktów “Kombinatu” usłyszanych w liście przebojów Programu Trzeciego. Konkurował wówczas z “Autobiografią” Perfectu, ale dla mnie to nie była żadna konkurencja, ale dominacja potwierdzona za kilka tygodni niesamowitym “Sexy Doll”. W 82 lub 83 pojechałem na koncert Republiki do Krotoszyna, z Rafałem, Bogdanem i nie wiem kim, na doznanie niesamowite, nieziemskie. Bo właśnie tam wysłuchaliśmy i obejrzeliśmy (!) przedpremierowe wykonanie “Smierci w bikini”. Grześ był w wyśmienitej formie – grał, śpiewał, aranżował. Był liderem niekwestionowanym, charyzmatycznym, fantastycznym. Później widziałem go jeszcze parę razy, ale nigdy nie wydał mi się tak dobry, jak w Krotoszyńskim Ośrodku Kultury w 82 lub 83 roku…Dlaczego Go wspominam? Bo był dla mnie drogowskazem, idolem, wzorem. Z jego powodu o mało nie dostałem pałą we Wrocławiu, gdy zomowiec kazał mi odpiąć znaczek Republiki. Nie odpiąłem. Do dzisiaj. A biało – czarny uważam ciągle za idealny zestaw kolorów.