Rozkwiecony ponad miarę maj, zdobiony jest każdej niedzieli dodatkowo białymi albami uczestników pierwszokomunijnych uroczystości. Idących dumnie, z udawaną bądź naturalną powagą, celebrując dzień pełnego przystąpienia do wspólnoty kościoła katolickiego. Patrząc na te dzieci, otoczone gwarem bliskich, aktywnością rodziców, oczekiwaniem katechety, przypominam sobie małego, niepozornego chłopca sprzed lat równo 40, który w wieku 7 lat (uwaga rodzice przeciwni edukacji od 6 roku życia – rok wcześniej w szkole) chodził pieszo do Milicza, do dużego kościoła na próby przed główną uroczystością. A po drodze było tyle kamieni do podniesienia, tyle drzew do spróbowania swoich sił…. Nie byłoby żadnej sprawy, gdybym nie został wyznaczony do ważnej roli wniesienia kielicha. Z tak ubabranymi rękami za każdym razem brudziłem śnieżnobiałą palkę, czyli kwadratowy, usztywniany kawałek płótna, służący do nakrycia kielicha mszalnego. Ależ mi się dostało od księdza, który nie miał żadnego wyrozumienia dla wspaniałości drzew i niezwykłości kamieni na drodze Kaszowo – Milicz…. A księży miałem wspaniałych – Franciszek, Jan i proboszcz Stanisław Pikul. Wspaniała, charyzmatyczna trójca, to znaczy – trójka 😉
Zegarek jako prezent, mile widziani przez każde dziecko goście, ale jednak przede wszystkim przeżywanie doniosłości i niezwykłości chwili. Potem obowiązkowy biały tydzień i znów samotne wyprawy przez las… Tym razem już uważałem, skrępowany gustownym i eleganckim granatowym garniturem.
Patrzę na te dzisiejsze ceremonie z obowiązkowym laptopem/tabletem/blu – rayem/ z przepychem wewnątrz świątyni i szukam klimatu tamtej, skromnej, ale jakże doniosłej dla mojego życia, uroczystości. Patrzę na pamiątkowe zdjęcie i wśród żywych nie znajduję nie tylko dwóch księży, ale też wesołego, niezwykle urodziwego Witka Szymańskiego, kolegi z ławki i boiska. Patrzę i nie znajduję dziś wielu chłopców potrafiących i chcących przebyć na nogach 5 kilometrów przez las, dla spotkania z Tajemnicą. Patrzę i coraz mniej dostrzegam…