Pojęcie “wakacji” straciło dla mnie swoje znaczenie w roku 1990, czyli w momencie, kiedy zacząłem pracować w kuratorium oświaty. Potem, po przejściu do SP 2, każdy okres wakacyjny był wypełniony jakąś aktywnością – a to budowa windy, kotłowni, remonty łazienek, bloku sportowego, klas, dachów, elewacji, ocieplanie ścian, wymiana okien, organizacja obozów sportowych, itp. To wszystko wymagało obecności właśnie w tym czasie i ostatnie 7 lat niewiele się różni od tej normy. Tym niemniej ciągle na te wakacje, nie wiedzieć czego, czekam, niezmiennie rozczarowując się ich za szybkim kończeniem się. Dzisiaj, piękna i słoneczna niedziela, idealnie nadawała się do rowerowej wyprawy. Na ścieżce niewyobrażalny tłok, że czasami trudno było wyprzedzić lub ominąć spacerujące grupki. Widać, że ścieżka stała się może nie tyle stylem życia, ale jakimś sposobem bycia, na pewno. “Bycia” w czasie wolnym, “bycia” towarzyskiego, “bycia” fit, “bycia” z dziewczyną, chłopakiem, żoną, partnerką, itd. Mówię o tym oczywiście z satysfakcją, bo mnie to cieszy. Cieszy mnie atrakcyjność ścieżki, ilości ludzi na niej, tak jak raduje mnie akceptacja miliczan dla zalewu i jego okolic. To miejsce wypoczynku, relaksu, wycieczek, spacerów i rozrywki. Imprezy na otwarcie i zamknięcie sezonu były imponujące, tysiące młodych ludzi oszczędzając na taksówkach, spędziło czas na zabawie w świetnej scenerii Miliczu. Sam zaglądam nad zalew, by zjeść specjalność “Naszej Karczmy”, czyli gyros z sałatkami. Tak też było dzisiaj, choć gyros zastąpiliśmy karkówką z grilla – wyśmienitą, świeżą, pachnącą. Po 37 kilometrach niełatwej trasy Kaszowo – Milicz – Wałkowa – Wąbnice – Dąbrowa – Krośnice – Swiebodów – Postolin – Milicz (zalew), bez łaski się nam należała. Moje żonie nawet bardziej, bo jechała na rowerze z jedynymi trzema (!) przerzutkami. Ale dała radę 🙂
To były fajne wakacje – gorące, słoneczne i letnie.