Kogo nagrałem na swoich taśmach.

Istniejący od dwóch tygodni serial ujawniania rozmów nagranych potajemnie polityków, wywołuje niemały zamęt oraz daje asumpt do różnorakich wniosków, ferowania wyroków. Skandal, rozpusta, zepsucie, itp. to wcale nie najmocniejsze komentarze obficie wylewające się ze wszystkich mediów. I faktycznie niektóre “wykwity” myśli polskich luminarzy życia publicznego, państwowego, mogą wywoływać co najmniej zakłopotanie, z wiodącą wg mnie frazą – “ch…, d…. i kamieni kupa”, której z językowego punktu widzenia, trzeba jednak przyznać melodyjność, zwięzłość oraz należytą pikanterię. Wszystkim zżymającym się na język, stylistykę i słownictwo polecam chwilową refleksję, jak wyszliby na nagraniu, które potajemnie zamontowano by im w domu – kuchni, pokoju, sypialni, łazience? Jak wyglądałby język naszego zaufanego spotkania z najbliższymi znajomymi? Czy rozmawiamy tylko o poezji, literaturze i sytuacji międzynarodowej, czy też o plotkach, seksie, innych znajomych i to nie językiem Mickiewicza? Taka jest niestety prawidłowość nagrań potajemnych – nadreprezentacja wulgaryzmów, luz słowny, swoboda granicząca ze swadą – w ocenie innych ludzi. To na tym służby wszystkich krajów budowały swoisty instrument informacyjny i demaskacyjny – jak choćby w podsłuchu utajonych homoseksualistów, najlepiej z opozycji. Do słynnych taśm mających skompromitować Lecha Wałęsę należało nagranie jego rozmowy z bratem, kiedy ten odwiedził Lecha w ośrodku internowania w Arłamowie. Pamiętam, jakie negatywne wrażenie zrobiło na mnie słownictwo i rozmowa o papieżu Janie Pawle II w kontekście rywalizacji o pokojową Nagrodę Nobla. Szybko okazało się, że nagranie zostało ohydnie zmanipulowane i zredagowane, po to, aby właśnie wywrzeć wrażenie negatywne.Tajne nagrania na zawsze będą mi się już kojarzyły z SB-cją i podłymi metodami, mającymi upodlić ludzi, poniżyć ich i pognębić. Nigdy ich nie zaakceptuję, dlatego nie zdarzyło mi się nikogo nagrać bez jego wiedzy, choć w ostatnich 8 latach nie brakowało okazji ani możliwości. W kilku przypadkach ewidentnych prowokacji, solennie mnie do tego namawiano, mówiąc – on ciebie nagra na pewno i zmanipuluje, więc miej swoją wersję. Nigdy tego nie zrobiłem, nie mogąc przezwyciężyć wstrętu do metod brudnych i niskich. Takich chociażby, jakimi posłużono się w tzw. milickiej aferze naciskowej. Sprokurowanej, wymyślonej i przeprowadzonej przez dzisiejszych wydawców kłamnika milickiego, który z dumą przypomina ją na swoich łamach. Rolę niezłomnej, sprawiedliwej grała tam między innymi radna sołtys z Olszy, której ostatnie podejrzane rozliczenia finansowo – rzeczowe stały się podstawą do powiadomienia prokuratora o możliwości popełnienia przestępstwa. A główny bohater tej prowokacji wsławił się tym, że nie potrafił wyłączyć dyktafonu i wykrzykiwał – Alek, jak to się k….a wyłącza? Alek – k…a! co bynajmniej średnio korespondowało ze świętoszkowatym wizerunkiem Ireneusza Wołyniaka, akompaniującego na gitarze scholi kościelnej….. Prokuratura szybko ustaliła, że nie było żadnego nacisku, żadnych niedozwolonych działań, sprawą nie zajął się żaden sąd. O dwojgu głównych bohaterach (ofiarach?) prowokacji już napisałem, sam pomysłodawca ma inne problemy, także z prokuratorem, gdyż prawie rok temu został wymieniony w liście pożegnalnym, który tragicznie zakończył prawdziwą aferę naciskową.

Zło może zrodzić tylko zło. Tak też było, jest i będzie z tymi, którzy sięgają po metody SB-ckie. Odzieranie ludzi z należnej im intymności jest zboczeniem, porównywanym z podglądactwem.

A co jest na moich taśmach, a właściwie kasetach? Kilkanaście wywiadów z czasów pracy w “Gazecie Milickiej”, sprzed 20 lat! A także pierwsze słowa wypowiadane przez moje dzieci. Problem polega na tym, że coraz trudniej dostać sprzęt do ich odtworzenia.