małe rzeczy

Pierwsza prawdziwie wolna sobota od miesięcy pozwala mi dostrzec i docenić piękno małych rzeczy. Nie tylko rytualnych, cosobotnich zakupów na targu, wizyt u Taty, na cmentarzu, ale także zwykłej gospodarczej krzątaniny. Posprzątania (na razie częściowego) tzw. kanciapki, czyli miejsca na wszystko. Dosłownie wszystko, bo za moim Tatą uważam (i słusznie!), że wszystko się w życiu może przydać… Kto wie, kiedy i komu będzie potrzebny stary leżak. Ale – jak będzie, to co wtedy? A tak, spokojnie jest. Wisi sobie w torbie ileś lat. Niech wisi… Albo dżojstik. Butelka po wykwintnej whisky w kształcie piłkarskiego buta albo łatki do dętek. To że dzisiaj nikt dętek nie klei, nie znaczy, że tak będzie zawsze. I tak dalej, i tak dalej. No więc, trochę zostało ruszone. Jeszcze dwie, trzy wolne soboty i będzie porządek.

(Prze)piękna pogoda sprawia, że prace gospodarcze stają się przyjemnością, cięcia krzaków, grabienie, zamiatanie, noszenie drewna, mają inny wymiar, kiedy w tle “leci” muzyka lat 60-70. Kiedy człowiek nie irytuje się głupawymi uwagami nawiedzonych i pretensjonalnych rzeczników (tu prym wiedzie Adam Popatrz jaki Jestem Piękny Hofman) czy nad wyraz pobudzonych politycznie duchownych, którzy tym razem postanowili zadać kłam dobrej, cywilizowanej zasadzie rozdziału Kościoła od państwa. Na wyprzódki więc ogłaszają swoje deklaracje polityczne, zapominając przy tym o zamknięciu drzwi do świątyni, aby w sprawy tronu nie mieszać ołtarza, aby nie zbliżać sacrum do profanum.

Tak więc w sobotę nie muszę tego słuchać, mogę za to posłuchać sąsiada, który w sklepie dzieli się ze mną rozterkami życiowymi, egzystencjalnymi. Mogę też naprawić ławkę na cmentarzu i tak zleci czas do 20. Dlaczego ta 20.00 jest ważna? Bo wtedy zamieszczono wyniki egzaminu na aplikacje prawnicze. Jednym z tysięcy piszących był mój Przemek. Tak więc naprawdę praca całego dnia była znojną próbą zabicia czasu do tej magicznej godziny, a nie natchnieniem czy faktyczną potrzebą.

Zdał! Rozpoczyna aplikację adwokacką. szlachetnej, trudnej profesji, w której zasadą jest obrona człowieka, a nie jego pognębienie. Tylko czy w tym świecie takie powołanie ma przyszłość?

W jego studenckiej epopei najmniej problemów miał ze studiami, które zresztą w całości zawdzięcza sobie, nikomu więcej. Nie ma w nich, niestety, żadnego udziału szkoła średnia, którą kończył. Kiedy już było wiadomo, że w klasie Przemka nikt nie wybiera się na kierunki politechniczne, medyczne, zwróciliśmy się z prośbą do dyrektora szkoły, aby chemię zakończyć już w drugiej klasie, zwiększając w tym roku wymiar godzin, a w trzeciej dając możliwość skupienia się na przedmiotach maturalnych. Prośba banalna, niepociagająca za sobą żadnych kosztów, znacznie idąca na rękę maturzystom, którzy po raz pierwszy przyjmowani byli na studia tylko i wyłącznie w oparciu o wynik matury, bez egzaminów wstępnych. Odpowiedź, ku naszemu zdumieniu, brzmiała – nie da się. Za rok, dla równowagi, dało się zakończyć szybciej chemię, tylko że dotknęło to klasy mojej Kasi, która deklarowała chęć studiowania medycyny! Wtedy prosiliśmy panią dyrektor o przydzielenie choćby fakultetu z chemii maturzystom, którzy wybrali ten przedmiot na egzaminie dojrzałości. Odpowiedź – nie da się. Bo nie było pieniędzy, możliwości, godzin, czy czegoś tam. Z doświadczenia zarządzającego szkołą w roli dyrektora i organu prowadzącego, wiem jedno – nie brakło niczego poza dobrą wolą. I chęcią pomocy, co wówczas, ale i teraz, jest dla mnie ciągle niepojęte.