Druga połowa sierpnia zapowiada się niezwykle upalnie. Jak gdyby lato swoją końcówką chciało nam zrekompensować tę nędzę lipcową i wcześniejszą – czerwcową. Dobre i to, tym bardziej, że z powodu szpitala nie byłem jeszcze ani dnia na urlopie. Piękny weekend rozpocząłem sobotnią wizytą na targu. Jak ja to lubię! To z jednej strony niezwykła okazja do nieoczekiwanych spotkań, z drugiej – możliwość kupienia rzeczy niespotykanych w jednym miejscu, butów, stanika, jajek, baloników, swojskiego czosnku, kwiatów ogrodowych, kurczaka, miodu, siekiery i garnituru. Kto, gdzie widział taki supermarket? To miejsce prawie magiczne, kontynuujące staropolską tradycję, targu, rynku, składu. Tradycję, która oparła się peerelowskiej nacjonalizacji i centralizacji wszystkiego, co można było scalić. Tak więc milicki targ, najpierw na ul. Krotoszyńskiej, potem przy ul. Wojska Polskiego, pomiędzy WDT-ami, wylądował w końcu pomiędzy ul. Działkową, Ochotniczą Strażą Pożarną a ul. Woj. Polskiego. Szybko zdobył sobie ponadpowiatową renomę, lokalne uznanie i co najważniejsze – ekonomiczną racjonalność.
Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że istnieją zakusy na częściową (a więc prawie całkowitą) działalność targu. Nie mogłem zrozumieć, że może komuś przyjść do głowy likwidacja dobrze prosperującego przedsiebiorstwa, co w warunkach milickich jest swoistym fenomenem. Targowisko, to nie tylko miejsce tanich i przystępnych zakupów, to nie tylko kilkadziesiąt miejsc pracy, to także społeczne zjawisko, spotkań, rozmów i dysput. Ktoś, kto chce zlikwidować targowisko nie zna Milicza, nie zna tutejszego klimatu. Tak jak nie przewidział społecznego oporu przy próbie likwidacji małych, wiejskich szkół.
Mam nadzieję, a nawet pewność, że moi koledzy z klubu PO nie pozwolą na tę lekkomyślną próbę finalizowania rachunków wyborczych. Na tę jawną korupcję polityczną. Dlatego na pytanie sympatycznej pani ze stoiska “ze wszystkim” czy podpiszę listę przeciwników likwidacji targowiska, bez namysłu odpowiedziałem – oczywiście.