oskarżony Aleksander M.

Perspektywa ławy oskarżonych wyrabia w człowieku właściwą perspektywę, dystans oraz pokorę. To nie jest łatwe doświadczenie. Wiem coś o tym. Wiem dzięki niezwykle ścisłej współpracy, żeby nie powiedzieć “sprawstwu pomocniczemu” dwóch kumpli, bynajmniej nie z boiska…. Dzisiaj jeden z nich zasiada na ławie oskarżonych a w mediach funkcjonuje jako Aleksander M., drugi jest jego obrońcą, świadkiem obrony, albo i jednym i drugim. Co ciekawe, były radny opozycji, znany powszechnie z wielkiej pasji donosicielstwa, próbuje dziś wmówić sądowi, a także opinii publicznej, że nie interesował się sprawami powiatu, nie czytał gazet, nie śledził protokołów zarządu i wręcz wzdragał się przed wejściem na internetową stronę powiatu. Zył sobie spokojnie w tej swojej pustelni, od czasu do czasu wypisując jedynie jakiś donos – do wojewody, prokuratora, RIO, NIK-u, radia zet, “Gazety Wyborczej”, CBA i gdzie tam jeszcze przyszło mu do głowy. W jednym z tych donosów skłamał, świadomie i z premedytacją, powtarzając te kłamstwa także przed prokuratorem. I z tego powodu ma dzisiaj kłopoty, które w pewnym stopniu tłumaczą jego dziwne zachowanie lub pozbawione powagi wykręty i wymówki. Co zaś kieruje Piotrem Zajiczkiem, że robi w sądzie komedię? Zaiste – nie mam pojęcia.

Dowód na pokrętność odpowiedzi starosty:

Przykład nr 1- pytanie Zajiczka – “jaki był planowany termin zakończenia budowy szpitala?”; odpowiedź – “zgodny z umową”. Jaka tu jest pokrętność? Co tu jest niezrozumiałe i niejasne? I kiedy to się Zajiczkowi zaciemniło?

Przykład nr 2 – pytanie Zajiczka o usterki stwierdzone przy odbiorze budynku szpitalnego; odpowiedź – “wszystkie znajdują się w protokole odbioru”. [??????]

Dla rozbawienia gawiedzi proponuję, żeby Zajiczek przypomniał całą serię swoich pytań gastronomicznych, a dotyczących oprawienia, smażenia i podawania karpia. A razem z kolegą Aleksandrem M. niech przypomni wszystkim odpalonego kapiszona w gabinecie weterynarii, na podstawie wyciągniętych z kosza brudnopisów i materiałów roboczych w pracach budżetowych. Niezły ubaw, co? Tylko dla kogo? I po co?

Kiedyś Piotr Zajiczek powiedział mi, żebym nie przejmował się za bardzo ich postawą na sesjach, bo to jest rodzaj przedstawienia, teatru. Niestety, sam chyba nie zauważył, kiedy teatr zamienił w cyrk, w którym aktorzy zostali zastąpieni przez ….błaznów.

http://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=GlxwI8c6uhs

Wałbrzych raz jeszcze

Wracam z Kazimierza Dolnego, obradował tutaj zarząd Związku Powiatów Polskich. Walory miasteczka, powszechnie znane, niestety z względu na brak czasu nie zostały poznane głębiej. Tym razem Dolny Śląsk miał potężną reprezentację, bo oprócz mnie był Czarek Przybylski, Walery Czarnecki, Marek Tramś i Robert Ławski – starosta wałbrzyski. Młody, energiczny, przy tym bardzo dowcipny i wesoły człowiek, któremu zaraz na początku kadencji zafundowano niezły pasztet. Nowo wybrany prezydent Wałbrzycha, cokolwiek pochopnie i na wyrost, ogłosił stworzenie, od już, nowego powiatu . Miałby to być powiat wałbrzyski – grodzki, który przywracałby Wałbrzychowi status miasta na prawach powiatu, tak jak Wrocław, Legnica, Jelenia Góra. Jest w tym oczywiście logika, bo Wałbrzych taki status powinien mieć, tylko pytanie, dlaczego go nie ma? Odpowiedź jest prosta – bo nie chciał. Bo w 2002 roku dobrowolnie, sam z siebie zrezygnował. Czy wobec tego można autorytet państwa co kilka lat angażować dla swoich zachcianek? Czy tak ważną, ustrojową, kwestię, jaką jest podział administracyjny kraju można co kilka lat wykorzystywać dla swoich politycznych ambicji? A co się stanie, jak za kilka lat Wałbrzych znów się rozmyśli i znów zrezygnuje z jakichś tam powodów?? Przecież nie zrobili tego bez ważnej, przynajmniej dla nich, przyczyny. Druga wątpliwość dotyczy dzisiaj istniejącego powiatu – w dobrej kondycji finansowej, dobrze od lat zarządzanego. Co z nim? Czyli 8 gminami, którym pozostaną tylko długi, a 85 % budżetu zabierze po podziale miasto? Zabierając tylko aktywa, pasywa pozostają po stronie biedniejszego i mniejszego! No i sprawa trzecia – czasu i terminów. Rozumiem, że wybranemu w 1 turze prezydentowi, popieranemu zresztą przez PO, może zaszumieć w głowie od sukcesu, ale nawet tacy mocni prezydenci nie stanowią w Polsce prawa, a co więcej – nie mogą go łamać. A to prawo stanowi, iż zmian tak wrażliwych dla państwa należy dokonywać po przeprowadzeniu pełnego procesu konsultacji i opiniowania. Że wypadałoby o to zapytać społeczności lokalne, a już na pewno – władze, czyli rady. Prawo też stanowi, że nie można podjąć decyzji, w wyniku której jeden z samorządów stanie się de facto niewypłacalny.

Dla tego właśnie zagadnienia przebywał w Kazimierzu Robert Ławski wraz z panią skarbnik i radcą prawnym urzędu. Razem z Czarkiem Przybylskim w jakiś sposób prowadzimy tę sprawę, wcześniej spotkaliśmy się w Wałbrzychu, przygotowując się do dzisiejszego zarządu. Ku mojej satysfakcji, zarząd zdecydowanie poparł Roberta i jego powiat, przyjęte zostało stanowisko, które kierujemy do MSWiA oraz Kancelarii Premiera.

  • Niestety, nie da się panie prezydencie na łapu capu stworzyć nowego powiatu. Nawet jeśli Ktoś Bardzo Ważny to panu obiecał. I w tej sprawie, nasze poparcie ma Robert Ławski, mimo że on jest z SLD, a pana wykreowała PO. Kurcze, chciałoby się w SLD więcej takich Robertów…

Przy okazji przypomniała mi się inicjatywa wyjścia jednej gminy z powiatu milickiego, pomysł rzucony chyba przez sołtysa, dotkniętego syndromem dnia wczorajszego, a podchwycony przez sekretarza. Niestety, docelowy powiat trzebnicki, w tak zwanym międzyczasie stał się jednym z głównych wrogów obecnych władz gminy… To zresztą główny problem tej gminy – nie ma już się do kogo zwrócić, większość już zdołano obrazić, zniechęcić, zrazić.

Jadę przez Polskę nazywaną nie wiedzieć czemu „B“ i oglądam jej duchową i historyczną spuściznę. Pomniki, piękne monumenty i inne ślady martryrologii i heroizmu. W Zwoleniu na przykład memoriał upamiętniający ofiary Katynia, Starobielska i sowieckich przesladowań. Wszystkie dumne, godnie prezentujące swoją symbolikę. Przy każdej tego typu okazji nachodzi mnie gorzka refleksja – czemu nie u nas, dlaczego my mamy obchodzić rocznice naszej chwały i wielkości przy sowieckim obelisku sławiącym wielkość armii czerwonej? Jakie przekleństwo na nas ciąży, że nie potrafimy po 22 latach wybić sie na niepodległość w pamięci historycznej? Jak długo polityczna rachuba obecnych władz gminy będzie służyć w marnym dziele fałszowania historii? Przecież w tej chwili niepotrzebne jest już wsparcie nawet peerelowskich depozytariuszy pamięci. Więc może teraz przyjdzie refleksja? Państwowa, historyczna, prawdziwa…..

Kto ma predyspozycje? A kto – dyspozycje?

Co jakiś czas, a wrzesień sprzyja temu nadzwyczaj, tzw. opinia (za przeproszeniem) publiczna, zajmuje się polską szkoła, systemem edukacyjnym, słabymi i mocnymi stronami instytucji kształacących. Na warsztat często jest brana wychowawcza funkcja szkoły, atrakcyjna medialnie tym bardziej, im więcej media znajdą szokujących przypadków bójek, gwałtów, molestowania czy zabójstw. O tym, że sprawa powraca z regularnością zegarka, świadczy historia sprzed 8 lat w toruńskiej budowlance. Przypomnę, że w tym sympatycznym mieście, na lekcji języka angielskiego, młodzież (jak wówczas prasa określała młodocianych zwyrodnialców), w akcie skrajnego schamienia, założyła nauczycielowi na głowę kosz na śmieci, a wszystko dla upamiętnienia tak zabawnego incydentu – nagrano telefonem komórkowym. Film, w jakiś sposób, przeniknął do sieci i sprawa, niestety, jak stwierdziła pani dyrektor w wywiadzie telewizyjnym, stała się (za przeproszeniem) – publiczna. Nie mogłem słuchać tej głupawej pedagogicznej nowomowy, nie mogłem znieść tej latami nagromadzonej hipokryzji i nadętej głupoty urzędniczej. Politycznej poprawności, w myśl której w szkole nie ma przestępstw, tylko niepowodzenia pedagogiczne, nie ma kradzieży, tylko lekkomyślne przywłaszczenie nieswojej własności, młodego bandyty nie należy karać, tylko udzielić mu pomocy – psychologicznej, pedagogicznej, itp. itd. Opublikowałem wówczas w trzech czasopismach branżowych tekst pt. „Facet nie miał predyspozycji…Na marginesie dramatycznych wydarzeń w Zespole Szkół Budowlanych w Toruniu

Postanowiłem go dzisiaj przypomnieć we fragmencie, by pokazać pewną niebezpieczną prawidowość, która dotyka polską szkołę.

„Jak kraj długi i szeroki, przetacza się przezeń fala oburzenia i potępienia dla wydarzeń w toruńskiej „budowlance”. Grzmią rozgłośnie radiowe, stacje telewizyjne, epatują wielkimi tytułami i zdjęciami tytuły prasowe, powszechną krytyką, ale i wyraźnymi symptomami strachu odznaczają się internetowe czaty, fora, itp.

Nagle okazało się, ku zaskoczeniu gawiedzi, że polskie szkoły pełne są okrutnej młodzieży, zwyrodnialców i schamiałej do granic możliwości „przyszłości narodu”. Zszokowani Polacy ujrzeli bestialstwo, nie penitentów zakładu karnego, nie klientów poprawczaka, ale zdemoralizowanych nadopiekuńczością rodziców, przyszłych architektów, kierowników budów, właścicieli firm developerskich. Doskonale zorientowanych, już dzisiaj, że każdą konfrontację z nauczycielem wygrają bez większego problemu, że w każdym konflikcie i sporze nauczyciel stoi na z góry straconej pozycji. Między innymi dzięki tym samym trzęsącym się dziś z oburzenia mediom, grzmiącym urzędnikom, rozmaitym rzecznikom, radom, fundacjom i innym rozbudowanym nieproporcjonalnie do swego znaczenia instytucjom.

Dla porządku należy przypomnieć, że te same radiostacje i gazety, ci sami, dziś pryncypialnie zachowujący się urzędnicy, w imię chorej poprawności politycznej, w pierwszym odruchu w 100 przypadkach na 100 w pierwszej kolejności każdego problemu winę przypiszą szkole, nauczycielowi, wychowawcy i ostatnio przynajmniej – katechecie. Za wszystko – zadymę na stadionie, walkę uliczną z Arką Gdynia, śmiertelne pobicie pod Walichnowymi, samobójstwo, pijaństwo, narkomanię i młodzieńczą prostytucję. Za pedofilię, satanizm i korupcję – tak łatwo oskarżyć nauczyciela, radę pedagogiczną i program wychowawczy.

Koalicja antyszkolna, na którą składają się instytucje wyżej przeze mnie wymienione, nawet w sprawie toruńskiej, poszukała winnego w szkole. Odezwały się głosy zadziwienia, że nauczyciel nie zareagował, nie powiadomił, nie podzielił się swoim upokorzeniem… – Mężczyzna, niestary i tak się dał torturować, mówią z niedowierzaniem.

A pytanie zasadnicze brzmi i, niestety dramatyczne, brzmi – co miał niby zrobić? Każdy, kto usłyszał reakcję dyrektorki szkoły, wie, że nie bardzo było z kim rozmawiać – Po co robić od razu sensację? Tej szkoły (technikum) już nie ma, więc co chodzi?

Sam nauczyciel z przerażającą szczerością przyznaje, że nie powiadamiając o szczegółach swojej gehenny kierował się obawą o utratę pracy – Może uznano by, że nie nadaję się do tego zawodu i musiałbym odejść…. Znamienne jest to, że 33. letniemu nauczycielowi nie przyszło do głowy, że za bestialstwo ukarano by, zgodnie z logiką, uczniów a nie jego. Przypadek czy norma wynikająca z doświadczenia szkolnego? Ile razy w swojej karierze spotkał się więc z prawdziwym ukaraniem ucznia a nie nauczyciela?

W mojej miejscowości dyrektor liceum złapała podczas ostatniej matury ucznia na ściąganiu. Wyciągnięto wobec niego konsekwencje, które uczeń oczywiście zaskarżył do organu prowadzącego. Dwa miesiące temu miejscowa Rada Powiatu uznała skargę za… zasadną. Pytam – kto następny będzie chciał walczyć ze szkolną korupcją, jaką jest ściąganie? No, za wyjątkiem werbalnych deklaracji pani minister Łybackiej, rzecz jasna…

W historii toruńskiej wyobraźmy sobie inny przebieg zdarzeń. Oto, jak każdy napadnięty człowiek, anglista postanawia się bronić. Bandycie zakładającemu kosz na głowę wytrąca go z rąk. Kosz lekko uderza napastnika w głowę. Drugiego bandziora usiłującego kopnąć go w skroń unieszkodliwia prostą gardą. Tamten przewraca się, lekko ocierając łokieć, który za chwilę zaczyna krwawić. Jeszcze tego samego dnia otrzymuje telefon od zszokowanych i zbulwersowanych rodziców. Nie pomagają tłumaczenia. Nazajutrz jest już wizytator oraz przedstawiciel (rzecznik) fundacjo – amnesto – komiteto – konwencjo – ochrony. Niezadowoleni z postawy nauczyciela, wobec jednoznacznego braku skruchy z jego strony, rodzice powiadamiają TV, radia, gazety i internety. Te, jak zawsze, już znają winnego, już dokonały osądu. Wizytator zapyta o dokumenty, program wychowawczy, profilaktyczny, rozkłady, plany wynikowe, konspekty, itp. Wobec braku świadków (cała klasa solidarnie zeznaje przeciwko nauczycielowi) zapytają jeszcze nauczyciela czy rozmawiał wcześniej z napastnikami dlaczego oni to robią, czy rozeznał ich środowisko rodzinno – społeczne, czy powiadomił ich o szkodliwości takiego postępowania dla własnego zdrowia. Jeśli nie, żadnych szans. Musi napisać program naprawczy, a dyrektor dokona jego ewaluacji. Zgrabny komunikat do prasy i…. po kłopocie.“

Jak bliski jestem prawdy, w tym celowo przerysowanym scenariuszu, wie każdy, kto obejrzał w TVN program „Pod napięciem” 7 września z udziałem pań – kurator kujawsko – pomorskiego i dyr. Departamentu MENiS. W ogólnym bełkocie nic nieznaczących ogólników, na uwagę jednak zasługuje diagnoza Anny Zawiszy, która na pytanie prowadzącego – co dalej? – mentorskim tonem stwierdziła, iż należy pomóc tym uczniom (prześladujących anglistę), gdyż było to dla nich przeżycie traumatyczne (!). Pani kurator natomiast winę znalazła po stronie rady pedagogicznej.

Żadna z państwowych urzędniczek nie zająknęła się na temat chorego systemu, w którym katalog praw ucznia nie jest konsekwentnie uzupełniany wykazem obowiązków. W którym tak naprawdę nie ma żadnego systemu. O jakiej karze możemy mówić, kiedy nawet tradycyjna nagana publiczna określana jest przez nadzór jako represja naruszająca godność ucznia? Kiedy zakaz występu w reprezentacji szkoły kwalifikowany jest jako świadome łamanie praw zagwarantowanych w konstytucji. Kiedy do karnego przeniesienia z klasy do klasy potrzeba zgody rodzica, nie mówiąc o usunięciu ze szkoły.

W tym ogólnopolskim chocholim tańcu i niekończącej się grze pozorów z ulgą odnotowałem kilkanaście rozsądnych wypowiedzi i symptomatycznych głosów na internetowym Forum Dyskusyjnym Dyrektorów Szkół:

  1. A. Kiedy moja nauczycielka odebrała telefony z pogróżkami, zawiadomiliśmy policję i nic – cisza. Kiedy któryś z uczniów napisał anonim do rzecznika praw ucznia przy MENie to ruszyła lawina – pani wizytator, rozmowy, ankiety i konkluzja – nauczycielu nie masz prawa się bronić, bo uczeń napisał i na pewno ma rację,
  2. B. Jedna z opinii nauczyciela: dyrektorzy nigdy nie staną po stronie nauczyciela, wolą stanąć po stronie ucznia, bo boją się o swoje stanowisko. A skąd takie poczucie nauczycieli bierze się jak nie z praktyki? Słuchają wątpliwych nieraz prawnie zaleceń nadzoru, ze zdziwieniem notują na kursach o prawach ucznia – nowe Prawdy Objawione – przewracające niejednokrotnie do góry nogami całą ich – popartą wieloletnią praktyką – wiedzę wyniesioną z SN – ów. No i wreszcie patrzą uważnie na konkretne decyzje – dyrektora, wizytatora – w przypadku nadużywania praw ucznia i naruszania praw nauczyciela.
  3. A. Obwinianie nauczyciela jest obrzydliwe. Winien jest system. Nauczyciel boi się dyrekcji, dyrekcja kuratorium, bo w razie czego, zamiast wsparcia, dostaną w łeb. Oni, bo przecież dzieci to tylko niewinne i bezbronne potencjalne ofiary przemocy ze strony złej i stresującej szkoły.
  4. B. Z opinii kuratorium – nauczyciel nie ma predyspozycji do pracy w szkole. Do pracy w tej szkole to ja też nie mam predyspozycji. Mam za sobą 21 lat pracy. Facet, do którego strzelali bandyci i go zabili nie miał widocznie predyspozycji do życia….

Trudno mnie posądzać o sympatie endeckie. Tym niemniej twierdzę z całą stanowczością, ale i żalem, przechodzącym w zawód, że ostatnim ministrem edukacji, który postanowił naprawić system wychowawczy szkoły był Roman Giertych. To z jego inicjatywy najniższa ocena zachowania mogła być podstawą niepromowania, to wówczas nauczycielowi przyznano ochronę w postaci statusu funcjonariusza publicznego. Urządzono wychowawcze przeglądy szkół, zapowiedziano wzmocnienie ośrodków wychowawczych i resocjalizacyjnych dla młodocianych bandytów. Niestety, wszystkie te pozytywne zdarzenia odeszły ze szkoły wraz z ministrem. Efekt? Wystarczy się rozejrzeć, wokół siebie, blisko…..

Niech nie będzie niczego!

Co potrzebne jest Miliczowi? Co potrzebne jest Ziemi Milickiej, żeby przełamać wreszcie rozwojową barierę niemocy? Od kiedy pamiętam, wszystkie strategie i plany rozwoju wskazują na turystykę jako prorozwojową dziedzinę naszej pomyślności. Co stało za taką deklaratywną potegą turystyczną Ziemi Milickiej? Ano niewiele, jeśli nie liczyć darów niebios i rąk ludzkich, którymi obdarzono nas kilkaset lat temu. Czyli stawów, cieków i urządzeń wykonanych przez cystersów, poczynając od 1136 roku, a potem przez skrupulatną gospodarkę biskupów, rodów książęcych i hrabiowskich, specjalizującą się w hodowli rybnej, przede wszystkim karpia. Jeśli chodzi o czasy PRL-u i wolnej Polski, to w dziedzinie rozwoju turystycznego, poza gadaniem niewielu tu zrobiono. Jedynym turystycznym atutem Ziemi Milickiej pozostała woda, ryby, ptaki i lasy. Z tym, że woda niedostępna dla rekreacji, bo po pierwsze “hodowlana”, po drugie zlokalizowana w przeważającej części na obszarze rezerwatu. Prawdziwy rozwój, postęp cywilizacyjny, żeby nie powiedzieć boom gospodarczy, może nam dać taka infrastruktura, która przyciągnie tu turystę masowego, a także zwykłego mieszkańca, który nad turystykę przedkłada po prostu rekreację. To oznacza konieczność otwartej wody, bazy noclegowej i gastronomicznej, plus zwyczajowe atrakcje – konie, rowery, zabytki, kino, itp. Dlatego pomysł z 2001 chyba roku, wybudowania zalewu w Swiętoszynie i Miłosławicach od początku wydał mi się znakomity. Podobnie myślało tysiące miliczan, którzy nabrali przekonania, że nasze miejsce urodzenia i zamieszkania może wreszcie stać się wymarzonym, a nie jest przeklętym. Niestety, nie wiedzieli, że wybierając w 2002 roku władze samorządowe z SLD na wiele lat ukatrupią koncepcję wielkiego zalewu w pięknym, naturalnym obniżeniu morenowym. Do dzisiaj sam się dziwię, skąd w nich, potomkach PZPR-u, oprócz oczywistego lenistwa, cechującego tę formację polityczną, było tyle uporu i niechęci do “milickiego Boszkowa”. Dlaczego nie podjęli gotowego projektu, dzięki któremu wpisaliby się wreszcie chlubnie w tradycję naszej ziemi? Jakie interesy, a raczej czyje geszefty za tym stały?

A czyje stoją dzisiaj? Skoro obecne władze gminy próbują głęboko zakryć, a najlepiej zakopać koncepcję budowy zalewów? Mimo że teraz już położonych na obszarze Natura 2000, mimo że teraz znacznie mniejszych, bo okrojonych przez raport środowiskowy o kilkadziesiąt hektarów. A jednak nadal niezwykle atrakcyjnych… Dlaczego sprawę zarzucono, mimo iż gmina posiada raport środowiskowy, opinię RDOS z 2010 roku, wszczęła 3.12.2009 roku postępowanie w sprawie wydania decyzji środowiskowej, a 1 grudnia 2009 roku podpisała umowę współpracy z powiatem milickim w sprawie “Budowy zbiorników wodnych Swiętoszyn Miłosławice zlokalizowanych w dolinie rzeki Barycz”?

Co się stało, że nie podjęto wysiłków i zabiegów burmistrza Damiana Stachowiaka, radnego Dariusza Stasiaka, a także moich w celu wpisania inwestycji do programu “Małej retencji wodnej”? A także zabiegów w celu pozyskania środków na budowę zalewów. Ileż tu przewinęło się komisji, delegacji, członków zarządu województwa z Patrykiem Wildem, Andrzejem Losiem na czele? Jak bardzo chcieliśmy poza granicę niemożności i nadrobić stracony czas. Przecież za namową Dariusza Stasiaka w urzędzie miejskim zatrudniono specjalistę od gospodarki wodnej z Wrocławia w celu kompleksowego przygotowania inwestycji, zwolnionego, niestety, natychmiast po przyjęciu do urzędu “zwiewnego” komisarza.

Na szczęście, trochę przewidując przebieg zdarzeń, zdecydowaliśmy o samodzielnej budowie zalewu w Miliczu. Na nikogo nie będziemy się oglądać, z nikim układać. Sami wykonamy ważną dla Milicza i okolic inwestycję, która znów kłuje w oczy te same środowiska. Znów pojawiają się dyżurni “przeszkadzacze”, jedni z obowiązku partyjnego, drudzy z naiwności, przyzwyczajenia, a może lenistwa….

– Zostawmy tak, jak jest. Po co nam to? Ja i tak nie umiem (lubię) pływać.

– Komary będą…

– To już lepiej niech nie będzie niczego…..

– No!

A miało być tak pięknie, a miało być wspaniale….

…śpiewał wczoraj Happysad. Zresztą znakomity koncert. Obok Dżemu, Strachów na Lachy, pewnie najlepszy w ciągu ostatnich 5 lat. Cieszę się, że przede wszystkim młodzież swoją obecnością i zabawą zadała kłam wszystkim sceptykom, którzy wcześniej zapytywali – co to jest? Happysad – a co to takiego? Tymczasem zespół pokazał 100-procentowy profesjonalizm i fantastyczne, mocne, trójgitarowe brzmienie, a nasze “okęcie” zapełniło się publicznością – młodą, starszą i …dojrzałą. Lotnisko przypadkowo okazało się znakomitą lokalizacją imprezy, w myśl powiedzenia “potrzeba matką wynalazków”. Gdyby nie pajacowanie ubiegłoroczne z pozwoleniem na sprzedaż piwa, nowo objawionych przeciwników alkoholu, pewnie okupowalibyśmy stadion w pałacowym parku, męcząc się z kolejnymi problemami, przeszkodami czy zwykłą ludzką małostkowością. A tak, trochę z potrzeby, trochę z przypadku, trafiliśmy w “10” z nową lokalizacją.

Bardzo ucieszyły mnie pierwsze powiatowe dożynki, co do których miałem wiele obaw. Bo po raz pierwszy, bo bez tradycji i doświadczenia. Bo kumulacja wielu imprez, itd. itd. Tymczasem wyszło pięknie, nawet wzruszająco. W czym największy udział mieli rolnicy, rady sołeckie, a przede wszystkim ksiądz Bogdan Buryła. Znakomicie, dostojnie prowadzący nabożeństwo dziękczynne, z porywającym kazaniem. Sołectwa przywiozły piękne wieńce, Pierstniczanie, na których zawsze można liczyć, przygotowali oprawę mszy św. i festynu. Co ciekawe, tutaj też spełniła się cytowana wyżej ludowa mądrość. Gdyby nie zakaz sprzed roku i trudności, jakie stworzono sołectwu, pewnie obchodzilibyśmy dożynki w którymś sołectwie. A tak, trochę z potrzeby, trochę z przypadku trafiliśmy w “10”. Choć nie wszystkim dane było to przeżycie, a nieobecność była na tyle wymowna, że zainspirowała księdza do postawienia pytania – gdzie są nieobecni? Gdzie są!?

O kim mówił kapłan?

W czasie rozmowy, podczas korowodu, z jednym z radnych miejskich, zacytowałem mu fragment przeboju Happysad… Z wyraźnym żalem, ale zgodził się ze mną.