moja Platforma, czyli losy trudnej miłości

10 lat temu, pod koniec stycznia, w środku nocy wyjeżdżaliśmy z Milicza w nieznane. Halina, Rysiek i ja. Szukając nowej jakości w polityce, oczekując zmiany, mając dośc skostniałego układu politycznego, wyjeżdżaliśmy z nadzieją na zmiany. Powstający wówczas ruch społeczny nie był atrakcyjny z koniunkturalnego punktu widzenia – 10 czy 13 % deklarowanego poparcia trudno było wówczas uznać za uzasadnioną nadzieję na udział we władzy. Ale mimo to, a może własnie dlatego, tłukliśmy się całą noc w niewygodnym autobusie do kolebki polskiej nadziei, do hali Oliwii. Byłem wówczas przekonany, że siła nowej formacji będzie jej zespołowośc, jej interpersonalność. Dlatego z ochotą wypełniliśmy deklaracje, dzięki czemu mamy we troje status założycieli PO. I tak się zaczęło. I tak trwa do dziś. Po drodze był zjazd w Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu, zjazd regionalny w Teatrze Muzycznym “Capitol”, gdzie Donald Tusk zapowiedział – za rok będziemy mieli 25 % poparcia. Wariat, pomyślałem. Przecież to niemożliwe. Z takim wynikiem możemy być drugą a nawet pierwszą partią w Polsce! Od czterech lat nią jesteśmy, a ja przez ten czas nauczyłem się, żeby nie wątpić w lidera. Bo on zawsze ma rację, choć zdaję sobie sprawę, jak głupio to brzmi. Siłą PO nie okazała się różnorodność, nie jest nią zbiór indywidualności. Siłą PO jest Donald Tusk, który stanowi 80 % wartości tej partii. Wszyscy pozostali – sekretarze, zastępcy, szefowie klubów, frakcji, spółdzielni to uczniaki. Wygramy te wybory do parlamentu, ale wygramy je wtedy, gdy do gry wejdzie Donald Tusk, biały Obama, który mimo wady wymowy, jest najlepszym mówcą i frontmanem w Polsce. Wygraliśmy 6 czy 7 wybory z rzędu. Ale wcześniej kilka przegraliśmy. Jedna porażka bolała szczególnie. Ta z 2005 roku. Tym bardziej, że zniweczyła wielki projekt POPiS-u, osieracając rzesze naiwnych działaczy, do których i ja się zaliczałem. Buntowałem się przeciwko opozycyjnej logice, miałem za złe prowadzenie nieskutecznych negocjacji. A kiedy Bogdan Zdrojewski zapowiedział w Starej Giełdzie przejście do opozycji i czekanie na przyspieszone wybory, znów pomyślałem – wariat. I znów się myliłem. To nauczyło mnie pokory. Dlatego dzisiaj czekam z pokorą na kampanię, na wybory i na wynik.Dlatego wsiądę w pociąg 11 czerwca i pojadę do Gdańska na obchody jubileuszu. Ale tym razem nie jedziemy we troje, będzie nas więcej, dużo więcej.   http://www.youtube.com/watch?v=4ADh8Fs3YdU

non possumus

Druga połowa sierpnia zapowiada się niezwykle upalnie. Jak gdyby lato swoją końcówką chciało nam zrekompensować tę nędzę lipcową i wcześniejszą – czerwcową. Dobre i to, tym bardziej, że z powodu szpitala nie byłem jeszcze ani dnia na urlopie. Piękny weekend rozpocząłem sobotnią wizytą na targu. Jak ja to lubię! To z jednej strony niezwykła okazja do nieoczekiwanych spotkań, z drugiej – możliwość kupienia rzeczy niespotykanych w jednym miejscu, butów, stanika, jajek, baloników, swojskiego czosnku, kwiatów ogrodowych, kurczaka, miodu, siekiery i garnituru. Kto, gdzie widział taki supermarket? To miejsce prawie magiczne, kontynuujące staropolską tradycję, targu, rynku, składu. Tradycję, która oparła się peerelowskiej nacjonalizacji i centralizacji wszystkiego, co można było scalić. Tak więc milicki targ, najpierw na ul. Krotoszyńskiej, potem przy ul. Wojska Polskiego, pomiędzy WDT-ami, wylądował w końcu pomiędzy ul. Działkową, Ochotniczą Strażą Pożarną a ul. Woj. Polskiego. Szybko zdobył sobie ponadpowiatową renomę, lokalne uznanie i co najważniejsze – ekonomiczną racjonalność.

Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że istnieją zakusy na częściową (a więc prawie całkowitą) działalność targu. Nie mogłem zrozumieć, że może komuś przyjść do głowy likwidacja dobrze prosperującego przedsiebiorstwa, co w warunkach milickich jest swoistym fenomenem. Targowisko, to nie tylko miejsce tanich i przystępnych zakupów, to nie tylko kilkadziesiąt miejsc pracy, to także społeczne zjawisko, spotkań, rozmów i dysput. Ktoś, kto chce zlikwidować targowisko nie zna Milicza, nie zna tutejszego klimatu. Tak jak nie przewidział społecznego oporu przy próbie likwidacji małych, wiejskich szkół.

Mam nadzieję, a nawet pewność, że moi koledzy z klubu PO nie pozwolą na tę lekkomyślną próbę finalizowania rachunków wyborczych. Na tę jawną korupcję polityczną. Dlatego na pytanie sympatycznej pani ze stoiska “ze wszystkim” czy podpiszę listę przeciwników likwidacji targowiska, bez namysłu odpowiedziałem – oczywiście.

http://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=vv5JDZQ-xGo

ostatni Mohikanin

Ależ ułożyła się sierpniowa tematyka….powstanie, śmierć Leppera, teraz kolejny pogrzeb.

Zmarł Bolek Zajiczek. A wraz z nim zakończyła się pewna epoka. Działalności bezinteresownej, społecznej, edukacyjnej, wychowawczej. Takiego oryginalnego wychowawcy, przyjaciela dzieci, nauczyciela młodzieży, już nie będzie. W tym sensie Bolek był ostatnim milickim Mohikaninem. Jeszcze w “starej trójce”, będąc w podstawówce trafiłem do jego drużyny, nie do tej, która zdobywała mistrzostwo Polski w olimpiadzie turystyczno – rekreacyjnej albo w olimpiadzie ruchu drogowego, ale do tej, którą prowadził i woził po Polsce, odkrywając nieznane nam uroki, a przy okazji “trzepiąc” kolejne odznaki, sprawności, itp. Do tej, która brała udział w akcji odbudowy rynku zamojskiego, do tej która przez dwa tygodnie wędrowała przez Bieszczady, zimowała w pięknych Karkonoszach, biegała na nartach w Gwarkach i Piastach, do tej, która w każda sobotę wyruszała na jakiś rajd, wycieczkę czy biegi na orientację. Ta drużyna spotykała się regularnie i nie przeszkadzał nam nawet stan wojenny. 13 grudnia, zgodnie z umową, spotkaliśmy się na biegówkach na OSiR-ze, gdzie druh Bolek, zawadiacko zadał nam pytanie:

  • Wiecie ile potrwa stan wojenny?
  • Nie, no skąd….
  • 8 lat, rzucił Bolek. – Bo Siwak musi skończyć podstawówkę, spuentował zadowolony z siebie, niepomny na wrogie wówczas nam otoczenie.

Za rok zabrał drużynę do bułgarskiej Warny, dając dzieciom z prowincjonalnego Milicza, możliwość obejrzenia kawałka zagranicy. Nawet jeśli była to zagranica koncesjonowana, socjalistyczna. I choć wyjeżdżaliśmy z bratem często, daleko, planowo i niespodziewanie, nasza mama nigdy nie miała wątpliwości ani obaw o bezpieczeństwo swoich dzieci, choć oddawała nas pod opiekę osoby niepełnosprawnej – bez dłoni, bez oka. Ja też ich nie miałem, kiedy przez chwilę moje dzieci zahaczyły o drużynę druha Bolka. Wierzyłem bardziej i ufałem temu niepełnosprawnemu harcerzowi w podeszłym wieku niż niejednemu młodemu i zdrowemu wychowawcy. Sam widziałem wielokrotnie, jak potrafił zadbać o powierzone sobie dzieci, jak “złomotał” na dworcu PKS w Karpaczu typa, który odepchnął od autobusu próbujące dostać się do środka dziewczyny – Asię i Ulę. Jak rozgonił namiot imprezowiczów w Sulistrowiczkach, żeby nie zakłócali nam snu. Pamiętam też jak z potoku w Cisnej wyjął (bez dłoni!) pocisk artyleryjski i włożył zbaraniałym WOP-owcom do samochodu, bo sami nie mieli odwagi nawet się do niego zbliżyć. Tych wspomnień są tysiące. W wolnej Polsce współpracowaliśmy blisko, głównie w szkole oraz “Gazecie Milickiej”. Pomagaliśmy mu wyjechać na podróż swojego życia, czyli rowerowy rajd dookoła świata, wziąć udział w niezliczonych wyprawach, wyścigach, wycieczkach, dookoła Białorusi, do USA ponownie, w biciu rekordów Polski, Guinessa, itp. Zawsze był. Pachnący kawą (to jedyna używka, której się nie wypierał), energiczny, aktywny, wesoły, przeważnie w pulowerku, spod którego pokazywał opalony i umięśniony tors. Lubił aktywność i ludzi z werwą. Dlatego przyciągał do swojej drużyny niepokornych, często zawadiackich, czasem awanturników. Nie lubił mięczaków, lalusiów, maminsynków. Dlatego w jego drużynie często były dzieci “gorszego Boga”, z problemami, z rozbitych, biednych rodzin, których życie nie rozpieszczało. Tak jak nie rozpieszczało Bolka. Tacy musieli być jego wychowankowie, o reszcie mówił z ledwo skrywaną pogardą “arystokracja – psia krew!”, “burżuazja, cholerny świat”. Nigdy nie dałem się uderzyć żadnemu nauczycielowi, ale od Bolka szturchańce, kuksańce przyjmowałem ze zrozumieniem i pełną aprobatą, rozumiałem całkowicie, że musiałem na nie zasłużyć, skoro się do nich uciekał.

Zresztą jak można było dyskutować z autorytetem? Któremu trudno było dorównać. Wychodząc w środku zimy na Snieżkę, nie tylko był przed nami, nie tylko nie był zmęczony, ale jak zorientowaliśmy się na górze, szedł w trampkokorkach! I nieodłącznym pulowerku. Przebiegłem razem z nim 25 km w biegu Piastów, ale przecież on biegł bez kijków! Nigdy nie byłem w stanie dorównać mu w jeździe rowerowej. I tak dalej, i tak dalej.

Czy ktoś będzie w stanie kontynuować dzieło Bolka? Czy ktoś poprowadzi “Baryczan”? Obawiam się, że tego formatu ludzi nie da się zastąpić. Bo to naprawdę był “ostatni Mohikanin”.

i

s.

Pro memoriam

Dlaczego poruszyła mnie wiadomość o śmierci Andrzeja Leppera? Nawet zamurowała a także przygnębiła. Czy tylko dlatego, że każda śmierć jest smutna? Czy może dlatego, że okoliczności tego zgonu są wyjątkowo drastyczne? Sam nie wiem.

Zycie zetknęło mnie z Andrzejem Lepperem kilkukrotnie. Po raz pierwszy w 13 maja 1993 roku w Miliczu. Był wówczas liderem nowo powstałego związku, a właściwie ruchu społecznego, który wypowiedział posłuszeństwo nowemu porządkowi wolnorynkowemu. Który gniewem zareagował na nieznane wcześniej zasady, niespotykane w PRL-u choćby prawo popytu i podaży. W Miliczu, w proteście pod bankiem spółdzielczym, Samoobrona prowadziła typową dla siebie i prawie rutynową akcję skierowaną przeciwko bankom w ogóle. Nazwisko Leppera było na tyle już głośne, że lokalna prasa, którą wówczas wydawaliśmy, nie mogła przejść obojętnie wobec takiej gratki. Obsługiwałem wówczas to wydarzenie, rozmawiałem też z Andrzejem Lepperem, po spotkaniu z mieszkańcami w ośrodku kultury. Zaskoczył mnie swoimi składnymi wypowiedziami, logiką budowanych tez. Znałem innego Leppera, ale prawdą jest, że znałem go dotychczas z mediów. Nie znaczy to, że kiedykolwiek się z nim zgadzałem. Wręcz przeciwnie, zawsze uważałem za groźny dla państwa jego populizm, wściekała mnie gloryfikacja PRL-u i socjalizmu, groźne były fascynacje chińskim komunizmem czy białoruską dyktaturą. W ten sposób, razem z Darkiem Duszyńskim, przedstawiliśmy naszą wizję zagrożeń dla państwa w roku jubileuszu 25. lecia powstania “Solidarności”. W prezentacji multimedialnej, pokazującej historię ruchu, który dał Polsce wolność, w ostatnich slajdach pokazaliśmy ruch, który tej wolności może zagrozić. Pokazaliśmy Andrzeja Leppera jako apologetę Lukaszenki, jako człowieka, który już niedługo może w Polsce odgrywać niebezpiecznie ważną rolę. Był rok 2005, za rok Andrzej Lepper został wicepremierem rządu Najjaśniejszej Rzeczpospolitej…..

Zanim do tego doszło, trafiłem z powodu Andrzeja Leppera, wespół z DD, na ławę oskarżonych. Poseł Samoobrony, Piotr Kozłowski, uczestniczący w naszej uroczystości, poczuł się obrażony prezentacją, trochę chyba w imieniu swojego lidera. Ponieważ trwała parlamentarna kampania wyborcza, sprawa została rozpatrzona w trybie nadzwyczajnym, czyli 24.godzinnym. Pierwsza na Dolnym Sląsku, a może i w Polsce, sprawa sądowa w trybie wyborczym wywołała kolosalne zainteresowanie. Pisały o niej wszystkie gazety ogólnopolskie,pokazywały telewizje w paśmie centralnym, zagościliśmy na czołówkach najważniejszych portali internetowych. Onet i Wirtualna Polska. W imieniu Andrzeja Leppera oskarżał nas Piotr Kozłowski, co w tym przypadku było dość naturalne. Ciekawostką był dla nas świadek oskarżenia Andrzeja Leppera, który w płomiennej mowie wskazywał na naszą małość i nikczemność, który podkreślał prymitywny charakter prowokacji wymierzonej w lidera Samoobrony. Tym zaangażowanym emocjonalnie obrońcą Leppera był Dariusz Stasiak. Wygraliśmy tę sprawę pewnie, bezdyskusyjnie i prawomocnie, co było dla nas o tyle ważne, że na efekt tej sprawy z niecierpliwością czekało kierownictwo SLD, najpierw po to, aby też nas oskarżyć, potem – by nas zwolnić z pracy.

Mój trzeci kontakt z Andrzejem Lepperem miał już charakter wybitnie służbowy i korespondencyjny. Wymienialiśmy pisma w związku z przeniesieniem kierunków rolniczych z ZSL do szkoły na Trzebnickiej. To nie był już ten sam watażka. To był dygnitarz, który fascynował zmianą swojego wizerunku. Z niekłamanym zachwytem patrzyłem na sposób podnoszenia szklanki, wilżenia ust, trzymanie długopisu, składanie podpisów, krótki spokojny krok, na ten cały bodylanguage, pochłonięty w tak krótkim czasie, któremu nie sprostałby zwykły klasowy prymus. Coś we mnie pękło w sprawie Leppera, po spreparowaniu (jestem o tym przekonany) przeciwko niemu spraw o charakterze aferalnym – seksafery i odrolnienia gruntów w Mrągowie. Nie to, żebym nie wierzył w szalone imprezy w Samoobronie w bachanalia a być może i orgie. Ale nie wierzę autorytetowi moralnemu, czyli pani Anecie, która do dzisiaj nie ustaliła ojcostwa swojego dziecka, a poszukiwania te momentami przypominały totolotka. Nie wierzę, że ją do tego przymuszano. Szef trzeciej co do wielkości partii w Polsce, wicepremier, minister, itp, nie musiał tego robić wobec, średniej jednak urody, działaczki. Limuzyny, pieniądze, kamery, obstawa i broń pod pachą są nadzwyczaj silnym afrodyzjakiem, o czym przekonujemy się w relacjach plotkarsko – sensacyjnych z Włoch, Czech, Francji. Czy Silvio Berlusconi musiał do czegoś zmuszać bywalczynie bunga – bunga? Nie. A czy przychodziły? Jeszcze jak chętnie!

Podobnie z aferą gruntową. Szyta grubymi nićmi prowokacja braci Kaczyńskich pokazała jak mały i słaby jest człowiek wobec potężnego państwowego mechanizmu przemocy, choćby był nawet wicepremierem. Jak łatwo służby mogą sprokurować, sfabrykować to, co sobie zaplanują. Ciągle działa “dobra szkoła” psychologicznego rozpracowania tak chętnie kultywowana i rozwijana przez KGB, Stasi, SB. Gdy ochrona chciała Leppera wywieźć poza Warszawę, w trosce o jego bezpieczeństwo, pojętny i chętny uczeń peerelowskich służb (ale nie prymus) na konferencji prasowej z egzaltacją prezentował gwóźdź do trumny Andrzeja Leppera. Ile w tym było marnego aktorstwa a ile przepowiedni? A ile aktorstwa, ile ponurej przepowiedni było w sentencji innego mistrza bon motów – kto PiS-u dotyka, ten szybko znika?

Panie Andrzeju. Jako zadeklarowany liberał, członek założyciel Platformy Obywatelskiej, antykomunista i dziecko “Solidarności” (czyli wcielenie wszystkiego, z czym Pan walczył), żegnam Pana z żalem i szacunkiem, jako ludowego trybuna, syna polskiej wsi, rolnika i ciężko doświadczonego ojca.

http://archiwum.rp.pl/artykul/568229_Nie_beda_przepraszac_Leppera.html?genHash=true
http://wiadomosci.gazeta.pl/kraj/1,34309,2903684.html
http://www.youtube.com/watch?v=uim2jZHZ3YU&feature=player_detailpage

komu wdzięczność?

1 sierpnia, kolejna rocznica Powstania Warszawskiego. Beznadziejnej, utopijnej, na wskroś romantycznej próby odwrócenia logiki dziejów, zaytrzymania bezwzględnych kół napędzających historię. Historię bezwzględną w swoim okrucieństwie. Czy znając dziś bezmiar krzywd, skalę zagłady, a własciwie hekatomby, materialnej i duchowej, zmieniłbym coś, gdybym mógł, w tej decyzji sprzed 67 lat?

Nie. Niczego bym nie zmienił. Różnię się w tym z Radkiem Sikorskim, który ku mojemu zdziwieniu nazwał powstanie „narodową katastrofą“, nawiązując w ten sposób do teorii tzw. sceptycyzmu powstańczego. Ogromna liczba ofiar, w tym m.in. śmierć wybitnego katastrofisty Kamila Baczyńskiego czy Tadeusza Gajcego, materialna katastrofa miasta, nie dają uprawnień do podważania sensu powstańczego zrywu. Celem powstania nie byli Niemcy, słabnąca na wszystkich frontach armia, której klęska była już tylko kwestią czasu. Prawdziwym przeciwnikiem była armia sowiecka i niesiona na jej bagnetach bolszewia, zwana kłamliwie przez lata demokracją proletariatu, władzą ludową itp. Bogactwo słownika w dziele okłamywania i psychicznego obezwładniania było nieograniczone i stachanowsko twórcze. Warszawa, po „wyzwoleńczych doświadczeniach“ kresów wshodnich, a także Lubelszczyzny, Zamojszczyzny, Świętokrzyskiego, wybawicieli demolujących dwory, zajazdy, niestroniących od rabunków, pożogi i gwałtów, aresztujących żołnierzy Armii Polskiej, AK, o NSZ nie wspominając, z ponurą rolą NKWD „smierszu“ i całej gamy policji politycznej, Warszawa, jak na stolicę przystało, podjęła próbę obrony przed zagładą prawdziwą, gorszą, nadciagającą ze wschodu.

Komunizm nigdy nie został w Polsce właściwie rozliczony i osądzony. Dlatego możliwe były i nadal są wyrazy publicznego uznania dla tego zbrodniczego systemu. Dlatego wyznawcy i funkcjonariusze tamtego systemu do dzisiaj mogą bezkarnie zajmować publiczne stanowiska, w tym rządowe, mogą ciągle mieć wpływ na życie publiczne w Polsce. Dlatego wciąż jest możliwe, że w Miliczu stoi „pomnik wdzięczności“ armii sowieckiej.“ Aresztowani, a następnie straceni przez tę armię, przewracają się w grobach, ofiary prześladowań, w tym gwałcone kobiety na naszych ziemiach, przez lata przeżywały gorycz na przemian ze wstydem, oglądając takie pomniki.

Znakomitą analizę kłamstwa, doprawadzonego do perfekcji, daje w swoich książkach nieodżałowany Józef Mackiewicz. Dla przypomnienia, znakomity fragment z „Drogi donikąd“, z rozmowy pomiędzy bohaterami – Pawłem i Tadeuszem:

– Jeżeli ty albo ja, albo ktoś z normalnych ludzi w normalnych warunkach zechce na przykład

zełgać, że sufit jest nie biały, a czarny, to rzecz wyda się nam zrazu bardzo trudną. Zaczniemy

od kołowania, chrząkania, wskazywania na cienie po jego rogach, będziemy tłumaczyć, że w

istocie swej nie jest on już tak zupełnie czysto biały… Jednym słowem, będziemy się

posługiwać skomplikowaną metodą, która zresztą nie doprowadzi w końcu do celu,

bo nikogo nie przekona my, że sufit jest czarny. Co robią natomiast bolszewicy?

Wskazują sufit i mówią od razu: “Widzicie ten sufit… On jest czarny jak smoła”.

Punkt, dowiedli od razu. Ty myślisz,że to jest ważne dla ludzi, że prawda jest odwrotna?

Zapewne tak myślisz. A oni sięprzekonali na podstawie praktyki, że to wcale nieważne,

że wszystko można twierdzić i że twierdzenie zależy nic od jego treści, a od sposobu jego wyrażenia.

I oto widzimy jak dochodzą do następnego etapu, powiadając do ludzi tak: “A teraz wyobraźcie sobie, że

istnieją podli kłamcy, wrogowie wszelkiej prawdy naukowej, postępu i wiedzy, którzy tak

nisko upadli w swym nikczemnym zakłamaniu za pieniądze kapitalistów, że ośmielają się

łgać w żywe oczy, że sufit jest biały!” I zebrany tłum wyrazi swe oburzenie, wzgardę, a nawet

śmiać się będzie i wykpiwać tak oczywiste kłamstwa tych wrogów prawdy… My sądzimy

dotychczas, że oni mogą wyczyniać takie seanse zbiorowej hipnozy tylko u siebie po

uprzednim zmaltretowaniu swoich obywateli. Nic podobnego. Oto przychodzą do nas i

wydają na przykład broszurkę o tym, co u nas się działo. Dla nas o nas samych. Ja tobie zaraz

pokażę. – Wyjął z podręcznej teczki małą, szarą książeczkę.

– Co to jest? – spytał Paweł, który wpółleżąc na kanapie i słuchając Tadeusza zabawiał się

gładzeniem kota, a teraz wyciągnął rękę po broszurę.

Dziełko wydane zaraz po wkroczeniu armii czerwonej w granice wschodniej Polski w r.

1939, nosiło tytuł “Zapadnaja Biełaruś”. Na odwrocie okładki: “Państwowe wydawnictwo

literatury politycznej. 18 drukarnia moskiewskiego trestu politgrafiki. Nakład 100 tysięcy”. –

Widziałem to – rzekł Paweł zwracając.

– Czytałeś?

– Nie.

– To posłuchaj: “W Polsce istniało takie prawo, że gdy zaskrzypi koło u wozu chłopskiego,

niepokojąc sen obszarnika, chłop musiał płacić 7 złotych sztrafu. Obszarnik miał prawo bić

chłopa aż do utraty przytomności, zabrać odeń ziemię i cały inwentarz za długi – zupełnie

bezkarnie i bez żadnego sądu… Robotnik pracował więcej niż 20 godzin na dobę… W armii

panował system kar cielesnych, bito pałka mi… żydzi mogli chodzić tylko po niektórych

ulicach, po innych nie mieli prawa…”

Paweł roześmiał się szczerze.

– Ty się śmiejesz? Śmieje się może jeszcze kilku, dosłownie. Ci, którzy jeszcze rozumują

starymi kategoriami, kiedy to twierdziliśmy, że podobna lektura byłaby lekturą

humorystyczną. W tym tkwił właśnie nasz błąd. To nie jest literatura humorystyczna. Oni to

kolportują u nas masowo i… ludzie się nie śmieją. Nie do pomyślenia? – mówisz. – Owszem,

to jakby na przykład wydać w Londynie książkę, że przechodnie nie mieli prawa mijać pałacu

królewskiego inaczej, jak na przykład na klęczkach albo coś w tym rodzaju. Zaręczam tobie,

że też nie będą się śmiali, gdy zostaną zagarnięci przez bolszewików. Zaręczam. “Nie do

pomyślenia” może być coś jedynie póty, póki istnieje możliwość wytknięcia tego kłamstwa

palcem. Z chwilą jednak gdy palec zostanie sparalżowany, wszystko staje się do pomyślenia.

Oni o tym właśnie wiedzą.

– No, ale poza granicami…

– Co poza granicami? Zaprzeczenie każde stwarza jedynie sporność sprawy. I wiele milion.w

powie sobie: “Ostatecznie, nie ma dymu bez ognia”… Otóż bolszewicy stworzyli: dym bez

ognia. To są rzeczy genialne, mój drogi! Sto tysięcy nakładu dla rozpowszechnienia w

naszym kraju, który jeszcze pół roku temu wiedział, jak było naprawdę!

Dlatego, dzisiaj, po wizycie w warszawskim BGK, podejdę pod Muzeum Powstania Warszawskiego i oddam hołd prawdziwym bohaterom, prawdziwympatriotom, którym należy stawiać pomniki. Prawdziwej i uzasadnionej wdzięczności.