non omnis moriar

Słucham Amy Winehouse i choć zawsze podobał mi się jej głos – tembr, barwa, ekspresja – to dopiero teraz zaczynam się zastanawiać nad słowami, tekstem piosenek (o ile znajdę tłumaczenie), czyli inaczej mówiąc, nad przesłaniem, które chciała przekazać. Niestety, z reguły tak bywa, że pełne zrozumienie artystycznego wyrazu przychodzi wraz ze śmiercią, najlepiej zresztą śmiercią tragiczną. A śmierć w wieku 27 lat zawsze ma stygmat tragedii, któreą potęguje przeświadczenie o „przerwanym locie“, „przerwanej drodze“ itp. Tak było z całym „klubem 27“, ale w pewnym stopniu to samo spotkało Michaela Jacksona, Grzesia Ciechowskiego, Jacka Kaczmarskiego, Włodzimierza Wysockiego czy choćby Annę Jantar. To ponowne odkrycie „po śmierci“, w muzyce, literaturze i filmie, z jednej strony ma wymowę z gruntu pesymistyczną, ale wskazuje także na bardzo humanistyczny charakter naszej natury – wspomnienie ma zawsze walor gloryfikujący, nadmiernie pewnie ekscytujący. Słucham jak Amy śpiewa o swojej (nie)doli, o jej słabościach, pasjach i strachu i … coraz bardziej mi się podoba.

Raczej nie spodoba mi się manifest Andersa Reivika, nawet po jego wcześniejszej śmierci, na co liczę. Takie kreatury powodują, że muszę wycofać się z mojego szlachetnego, na wskroś humanistycznego przekonania, które sytuuje mnie w gronie przeciwników kary śmierci. Taka rzeź w imię porabanej ideologii, pomieszania chorego umysłu, wynaturzonych poglądów i podszeptów samego diabła, której ofiarą do tego padają dzieci i młodzież, domaga się kary najwyższej, domaga się po prostu „wyrwania chwasta“. Raz na zawsze.

Jedziemy warszawskimi ulicami, gorąco, tłoczno, przygnębiająco. Szczególnie, jak sobie pomyślę, że w Lohr rozpoczyna się właśnie Festwoche, wielkie święto bawarskiego piwa, folkloru, muzyki i rozrywki. Przykro mi, że nie mogę tam być z Violą, Josefem, Anetą i Volker, ludźmi sympatycznymi, życzliwymi, kochanymi. Jeśli sprawy służbowe nie pozwolą mi dojechać tam do zakończenia imprezy, to przynajmniej spotakmy się w Miliczu, na Święcie Karpia. Pozdrowienia dla Lohr!

http://www.youtube.com/watch?v=Rr56knoA1rA

warto było

Wakacje, cukinie w curry, kolejna sesja, raport komisji Millera, występ Polonii Brazylijskiej, wybory parlamentarne za pasem, plan B, brak urlopu, odpust 15 sierpnia, wygrane Wisły, Legii i niezły wynik Śląska, egzamin na aplikację adwokacką (za 700 zł! zgroza), to będą moje wspomnienia z lata 2011. Nie najgorzej, przynajmniej jak na razie. Nie ma wypadków, chorób i innych nieszczęść, nie licząc Hektora, który urwał mi rynnę, zdematerializował dość przydatne przedmioty jak poduszki na fotele, elegancki terminarz czy hit na rynku czytelniczym, niejakie „Millenium“ oraz niejednokrotnie zdemolował werandę. Pewnym pocieszeniem, choć wątpliwym, jest opinia znawcy, że jak na owczarka podhalańskiego, to i tak niewiele zniszczył.

A propos – weranda….najpiękniejsze miejsce na świecie. W okresie ciepłogorącym teren absolutnie eksterytorialny, wyjęty spod czyjejkolwiek jurysdykcji, wolny i przytulny, orzeźwiająco chłodzący z powodu swojego północnego zorientowania. Tutaj spędzam wieczory i północki, bo zdarza mi się tu czuwanie, nicnierobienie i drzemanie w błogim poczuciu oddalenia od wszystkich zaczepek tego świata. Chamskich odzywek, aroganckich supozycji, próśb nie do spełnienia, oczekiwań ponad miarę, życzeń niestosownych. Czy głupawych popisów typu – „ja nie jestem od myślenia, pomysły to pan ma mieć, panu za to płacą! Mnie nie płacą, to będę przeciw…“

Ponoć każdy ma swoje Kilimandżaro. Niektórzy też Termopile. Zobaczymy niedługo, czym dla mnie było to lato, czym zakończy się ta wariacka na poły historia z planem B dla milickiego szpitala. Jedno jest pewne. W każdej sytuacji zwycięzcą i beneficjentem będzie milicki szpital właśnie. Oddłużony, zreformowany, przekształcony w prawdziwą, nieudawaną firmę. I choćby dlatego, warto to było zrobić, nawet za cenę wysłuchiwania ……osobliwych opinii. Nawet za cenę niezwykle zmęczonych i podkrążonych oczu „staronowego“ prezesa Macieja, nawet za cenę zdezorientowanego chwilami nadmiarem ciężarów nowego prezesa fundacji. Warto było, żeby zobaczyć determinację i wielki upór w naprawianiu tego, czego przecież nie zepsuliśmy w postawie Doroty Folmer i Jerzego Szkatuły, którzy ponoszą dodatkową, środowiskową, odpowiedzialność za losy szpitala. Warto też było zobaczyć Piotra Wesołowskiego, który dla dobra szpitala, bez chwili zawahania, potrafił się wznieść ponad logikę milickiej opozycji i konsekwentnie głosował „za“, popierając uchwały „pakietu szpitalnego“. Bardzo ciekawie wygląda ewolucja poglądów na problem fundacji…. Jeszcze dwa lata temu odsądzano nas od czci i wiary, wśród najbardziej wtajemniczonego grona. – Co? Gdzie? Jak? Ktoś to już zrobił? Czy wyście zwariowali?

Nie pomagało tłumaczenie, że ktoś musi być pierwszy. Że idea jest dobra i pożyteczna. Wątpliwości i wielki dystans pozostały. Z tego względu w osłupienie wprawiła mnie odważna i otwarcie złożona deklaracja , że liderka opozycji opowiada się za powołaniem fundacji. Dla tej chwili też było warto….

A to ciekawe…

Biuletyn o marnej reputacji pozwala sobie na recenzowanie, ocenianie działalności rady miejskiej, najważniejszego lokalnego organu uchwałodawczego, a także samych radnych. Bez żenady, bez żadnych oporów i bawienia się w subtelności, reaktor Radny, nie tyle krytykuje, co chłoszcze i batoży przedstawicieli lokalnego parlamentu za podejmowanie niesłusznych uchwał i gadanie od rzeczy. Głupie zachowanie wytyka radnym jednej, dwóch, czy więcej kadencji, Radny od urodzenia. Więc chyba ma prawo! A to że radnych wybrali ludzie, a Radnego wybrał jeden – burmistrz, nie świadczy chyba najlepiej o tych, którzy swoją pozycję muszą gruntować populizmem i demagogią. Bo czymże innym jest uwzględnianie i respektowanie opinii swojego elektoratu? Populizmem. Sztuką jest ten elektorat wy….ć od pierwszych dni objęcia urzędu. No tak, ale dlaczego radni godzą się na batożenie? W biuletynie, który opłacany jest podwójnie przez podatnika? Dlaczego pozwalają sobie na niewybredne uwagi i aroganckie oceny swojej pracy przez pseudodziennikarkę, która na zlecenie napisze każdy tekst? Dlaczego za pieniądze publiczne, o których decydują radni prowadzona jest toporna, kampania dezinformacyjna, obrażająca radnych, poszczególne środowiska, ludzi? To dziwne, Ale i ciekawe…

Co o wydawaniu tzw. gazety samorządowej sądzi ojciec polskiej samorządności, profesor Michał Kulesza? Polecam ten wywiad radnym.

– Samorząd ma prawo publikować biuletyny, ale nie powinien wydawać „prawdziwej” gazety – uważa prof. Michał Kulesza. Jego zdaniem inna sytuacja występuje, kiedy w gminie lub powiecie nie ma mediów lokalnych. Wtedy na zasadzie subsydiarności samorząd powinien prowadzić taką gazetę.
Jak wynika z odpowiedzi nadesłanej do nas przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, rozstrzygnięcie w kwestii prasy samorządowej wymagałoby ponownych szerokich konsultacji społecznych oraz rozważenia argumentów wydawców prasy komercyjnej i samorządowej.

Jak przypomina resort, w aktualnie obowiązującym stanie prawnym prowadzenie działalności wydawniczej przez jednostki samorządu terytorialnego nie jest zabronione. Nie ma też formalnych przeszkód, aby prowadziły ją na zasadach określonych w ustawie Prawo prasowe.

Natomiast zdaniem prof. Kuleszy, samorząd ma prawo wydawać biuletyny, czyli informować społeczność lokalną o tym co robi, jakie ma plany, ile wydał pieniędzy i na co je przeznaczył. Taki biuletyn może i powinien być dostarczany do wszystkich gospodarstw domowych. Samorząd nie powinien jednak wydawać gazety.

  • Uważam jednocześnie, że samorząd nie powinien wydawać „prawdziwej” gazety, nie powinien być obecny na rynku medialnym, prasowym i zbierać z rynku pieniędzy z reklam – podkreśla Michał Kulesza. Argumentuje, że – tak jak obecność władzy na wszelkich rynkach gospodarczych – również na lokalnym rynku medialnym zaburza to konkurencję i obieg informacji.

Według Kuleszy, jeżeli na rynku lokalnym są lokalne media, to samorząd powinien ograniczyć się do wydawania biuletynu, informatora. – Nie może on zawierać reklam, musi być udostępniany mieszkańcom bezpłatnie. Musi to być prosta komunikacja i informacja – wyjaśnia.

Jeżeli natomiast nie ma gazet lokalnych, wtedy – zdaniem profesora – samorząd ma prawo być obecny, bo zapełnia lukę, której nie potrafi zapełnić rynek.

Kulesza zaznacza, że samorząd nie powinien być konkurencją dla lokalnych mediów, a zwłaszcza ściągać z rynku reklam, z których żyją media. Lokalny wydawca sam musi zdobyć kapitał i łatwiej narażony jest na bankructwo. Samorząd natomiast wydaje gazetę z pieniędzy podatników i jego gazeta nie upadnie, bo zawsze można ją dofinansować ze środków publicznych.

  • Jeśli więc wydawcą gazety jest samorząd, to może dojść do sytuacji, że niszczy on innych wydawców – swoich konkurentów a zarazem własnych podatników, którzy płacąc podatki finansują m.in. wydawanie gazety gminnej czy powiatowej – ocenia Michał Kulesza.

Jak wynika z odpowiedzi ministerstwa kultury, należy mieć na uwadze przeprowadzone w latach 2007-2008 przez Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich badanie dotyczące lokalnych rynków prasy. W podsumowaniu raportu wskazano m.in., że wydawnictwa gminne nie stanowiły konkurencji dla innych tytułów wydawanych w poszczególnych regionach.

Niemniej, jak wskazuje resort, są głosy mówiące o potencjalnym zagrożeniu dla konkurencji na rynku prasy lokalnej ze strony samorządowych wydawnictw.

Zgodnie z prawem, forma prowadzenia działalności wydawniczej przez samorządy (w tym sposób finansowania tej działalności) określona jest w ustawach samorządowych. Zgodnie z art. 7 ustawy o samorządzie gminnym do zadań własnych gminy należy m.in. promocja gminy oraz upowszechnianie idei samorządowej.

Zadania własne jednostek samorządu terytorialnego realizowane są w formach określonych w ustawie o gospodarce komunalnej, w związku z tym decyzja o formie prowadzenia działalności, w tym np. o odpłatności wydawanych publikacji należy do jednostek samorządu terytorialnego.

Jeżeli natomiast chodzi o częstotliwość wydawania biuletynów samorządowych – Prawo prasowe wprowadza podział prasy na dzienniki (ogólnoinformacyjne druki periodyczne lub przekazy za pomocą dźwięku oraz dźwięku i obrazu, ukazujące się częściej niż raz w tygodniu) i czasopisma (druki periodyczne ukazujące się nie częściej niż raz w tygodniu, a nie rzadziej niż raz w roku). Jak podkreśla resort kultury, decyzja o częstotliwości wydawania publikacji należy do wydawcy.

Pan Tadeusz

O, gdybym kiedy dożył tej pociechy,/Żeby te księgi trafiły pod strzechy.

Choć nie miałem nigdy takiego zamiaru, ku mojemu zdumieniu, te nieporadne wpisy materializują marzenie wieszcza Mickiewicza trafiając symbolicznie pod strzechy, czyli w miejsca nieprzewidziane, do czytelników cokolwiek wyjątkowych. Do takich zaliczam mojego uroczego, wiele starszego kolegę, nomen omen Tadeusza, który z tego powodu wystosował do mnie dwa listy, obydwa napisane na maszynie, bogato ilustrowane inkrustacjami i ornamentami słownymi, retorycznymi jak i wykrzyknikami, grafikami itp. Specjalnego uroku dodają mu finezyjne i kolorowe zakreślenia w tekście, który okazuje się być cytowanym fragmentem mojego bloga! Sympatyczne toto choćby dlatego, że zdradza duży ładunek emocjonalny, ale też, w dobie przekazu elektronicznego, przypomina nieco anachroniczną, ale sentymentalną formę komunikowania się ludzi, utrzymuje przy życiu epistolografię, odwieczny i niezwykle stary gatunek literacki. Dawno nie dostałem żadnego listu, aż tu przychodzą dwa naraz. O kurcze, ale mam farta, pomyślałem sobie otwierając kopertę. W tej chwili przypomniałem sobie, kiedy i od kogo otrzymałem ostatni list…. O kurcze – to też było od Tadeusza, też bardzo emocjonalne. Wtedy, gdy ukazała się pierwsza książkowa historia milickiej “Solidarności”, z której, mój kolega, mówiąc oględnie, nie był zadowolony. Oho – mamy ciąg dalszy, prorokowałem. I jakże się nie myliłem!

Najpierw mój blog. Tadeusz bardzo przeżywa mój wpis z 5 czerwca br., szczególnie ten, w którym oburza mnie angażowanie autorytetu Kościoła w bieżącą politykę, mieszaniem sacrum z profanum. Tadeusz nie zarzuca mi kłamstwa, mijania się z prawdą, ale mimo to, oczekuje ode mnie przeproszenia, wymienionego z imienia i nazwiska księdza. Skąd Tadeusz wie, który ksiądz miesza sacrum i profanum, który zamienia ambonę w słup ogłoszeniowy? To jest już jego słodką tajemnicą. Ja nikogo imiennie w moim blogu nie wskazywałem. A przeproszę chętnie zawsze wtedy, gdy się pomylę albo minę z prawdą. Tutaj tego typu okoliczności, niestety, nie zachodzą.

Po wtóre odznaczenie. Wiedziałem, że medal nadany mi przez Prezydenta RP brązowy krzyż zasługi może być przedmiotem polemiki i nie mam nic przeciwko temu. Zastanawiam się jedynie, drogi Tadeuszu, dlaczego przy tej okazji deprecjonujesz pozostałych laureatów tych odznaczeń? Mało tego, ironicznie “gratulujesz mi doborowego towarzystwa”. Nie mam nic przeciwko temu towarzystwu, muszę powiedzieć, że nawet mnie ono nobilituje – dawnych, a także teraźniejszych działaczy społecznych, w tym działaczy “Solidarności” z 1980, 1989 roku. Lubię ich i cenię, co mam nadzieję widać w kultywowaniu pamięci i historii prowadzących do naszej niepodległości. Do tego grona zaliczam też Ciebie, drogi Tadeuszu. Niestety, wniosek o medal dla Ciebie, złożony przez milicką “Solidarność” w 2010 roku (osobiście go widziałem na własne oczy), z jakiegoś powodu nie przeszedł pozytywnej weryfikacji i dlatego, jak rozumiem, nie wziąłeś udziału w uroczystości 5 lipca w sali kolumnowej Urzędu Wojewódzkiego we Wrocławiu. Choć klimat takiej uroczystości dobrze chyba pamiętasz, bo przecież otrzymałeś w latach 80. ważny medal PRL-u….Mimo że, jak twierdzisz, nie po to walczyłeś z komuną (PZPR), by teraz kolaborować z liberałami PO. Rozumiem, że w tej walce przyjąłeś strategię Wallenroda, bo przecież należałeś do tej partii, z którą tak dzielnie i zapalczywie równocześnie walczyłeś. W tej strategii nie byłeś zresztą osamotniony, bo w PZPR, obok Ciebie, znalazła się czołówka milickiego PiS-u. O czym pewnie napiszemy z Tomkiem w następnej książce, po której znowu będę czekał na Twój list, drogi Tadeuszu.

Tymczasem – szczerze pozdrawiam,

liberał z PO, bez PZPR – owskiej i bez ZSMP – owskiej przeszłości.

Plan B, punkt C.

Wszystko podporządkowaliśmy szpitalowi – budżet, prace zarządu, rady, własne urlopy i plany osobiste. Co gorsza – nie ma żadnej pewności, że to się uda do 20 sierpnia. Że tzw. plan B zafunkcjonuje w naszym powiecie w tym roku. Cały ten plan to wielka prowizorka, a o stosunku rządu do tego projektu najlepiej świadczy wygląd strony internetowej, która promowała pomysł – jest pusta…

Trudno więc mówić o sezonie ogórkowym, choć te na razie (odpukać) dopisują w tym roku znakomicie. I równie dobrze smakują.

Dzisiejsza sesja to jedna z wielu formalności na drodze do normalności, to jeden tylko z elementów wielopłaszczyznowej układanki, na którą składają się decyzje administracyjne, finansowe, prawne, formalne, pracownicze itp. W tym kontekście narzekania na zabieranie czasu urlopowego, krótkie terminy zwoływania sesji, brzmią tyleż żałośnie co i ignorancko. Przy okazji znów okazało się, że najważniejsza sprawa dla powiatu, nie jest w stanie zjednoczyć racji ponad podziałami politycznymi. Radnych głosujących „przeciw“ reformie szpitalnej rozumiałbym, gdyby przedstawili choć zarys swojej koncepcji, choćby mgławicowy własny projekt, niechby chociaż myśl. Nie. To oczekiwanie okazuje się być ponad miarę. Nic takiego nie ma miejsca. I raczej nie będzie mieć. Najważniejsze, żeby nikt nie przeszkadzał w urlopie, bo w tym czasie mało kto myśli o szpitalu. Okliczności urlopowe bynajmniej do tego nie skłaniają. Ale każdy urlop kiedyś się kończy, tak jak i każdy zdrowy kiedyś zachoruje.